• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - artykuł

Koniec dobrych czasów

"To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen to udany film. Problem w tym, że nie do końca wiadomo o czym właściwie traktuje

To nie jest kraj dla starych ludzi Historia wzięta z powieści Cormaca McCarthy'ego, jednego z ważniejszych pisarzy amerykańskiego Południa, jest prosta. Oto w Teksasie na początku lat 80. Llewelyn Moss (Josh Brolin), były spawacz i weteran z Wietnamu, polując na pustyni, trafia na pobojowisko: parę samochodów, parę trupów, w tym także pies, jeden dogorywający Meksykanin, wiele paczek narkotyków oraz torba z dwoma milionami dolarów. Moss bierze forsę i ucieka. Szuka go miejscowy szeryf Ed Tom Bell (Tommy Lee Jones), a także "anioł zagłady", który przyjął tu postać psychopatycznego kilera Antona Chigurha (Javier Bardem). Kiler pozbawia swoje ofiary życia maszynką do uśmiercania bydła.

"To nie jest kraj dla starych ludzi" ma w tym roku najwięcej - aż osiem - nominacji do Oscara. Całkiem słusznie, gdyż zrobiony jest znakomicie. W szkołach mógłby służyć jako materiał poglądowy w kwestii prowadzenia narracji filmowej. Akcja rozwija się, zwłaszcza przez pierwszą z dwóch godzin, po mistrzowsku: nie ma tu żadnej niepotrzebnej sceny, zachowania postaci są racjonalne, zdarzenie B zawsze jawi się przekonującym następstwem zdarzenia A, dialogów jest tyle, że mniej już chyba nie można.

W czym więc tkwi problem? W tym, jak autorzy pomagają nam skonstatować, co jest tematem ich filmu. Już na początku dociera do nas z offu monolog Bella: że jego dziadek był szeryfem i ojciec też; że za ich czasów nie trzeba było nosić broni. A teraz? Cóż, Bell złapał i posłał na krzesło elektryczne zabójcę 14-latki. Ten powiedział mu przed śmiercią, że gdyby go wypuścili, znowu by zabił. Dlaczego? Po prostu, żeby zabić.

Wiemy zatem od razu, że "To nie jest kraj dla starych ludzi" to fabuła o świecie, który się popsuł. A to psucie zaczęło się - co stwierdzają bohaterowie Coenów - od zanikania form "dziękuję panu" i "dziękuję pani". Bell źle się czuje w takich realiach moralnych, chce emerytury. Dlatego ściga Mossa tak, jakby go nie ścigał. Ma pewność, że tak czy owak sam będzie przegrany. Tęskni za Bogiem, ale nie odbiera żadnego sygnału poświadczającego jego obecność.

To czytelny przekaz dla widza, czyż nie? Szkoda tylko, że Coenowie serwują go nam w filmie parokrotnie. Nawet w finale, tyle że w formie bardziej poetyckiej, w scenie opowiadania snu. Ten nadmiar może trochę drażnić.

Bez dwóch zdań - "To nie jest kraj dla starych ludzi" rozgrywa się na moralnej pustyni. Kibicujemy Mossowi, choć ten jest przecież złodziejem. Paradoksalnie jego kłopoty zaczynają się wówczas, gdy próbuje się zachować przyzwoicie. Ukradł forsę, ale nie pomógł komuś, komu mógł pomóc. Wraca, by rzecz naprawić.

Świat przedstawiony przez Coenów jest tak dalece chory, że o przestrzeganie swoiście pojmowanych zasad moralnych upomina się łotr - zabija zlecającego mu robotę, bo ten podnajął też do niej innych, zabija kobietę, bo obiecał to jej mężowi. - "Nie musisz tego robić" - mówi doń cwaniaczek Carson Wells (Woody Harrelson), do którego łotr mierzy z karabinu. Nie musi? A może w tej filmowej rzeczywistości wszyscy zasługują na śmierć? Może zabójca słusznie bawi się tu w parodię przeznaczenia - uzależnia czyjeś przeżycie od wyniku rzutu monetą. Coenom odpowiadałaby pewnie taka przewrotna interpretacja.

Charakterystyczna dla "ideologii" tego filmu jest scena, w której przypadkowi młodzieńcy spotykają zakrwawionego faceta z bronią w ręku (tę scenę dostajemy zresztą w dwóch wariantach). Najpierw się go boją, ale gdy facet proponuje im kupę forsy za czystą koszulę, zaczynają się targować, hardzieją, a w drugim wariancie kłócą się o podział kasy.

Ja jednak wolę u Coenów prostsze sygnalizowanie znaczeń. Oto facet chce zabić kobietę. Odnajduje ją, mówi, dlaczego ją zgładzi. Potem jest montażowe cięcie i facet wychodzi z domu, gdzie się spotkali. Czy zabił kobietę, która prosiła go o łaskę? Że tak się stało, poświadcza jego banalny gest, który znamy z wcześniejszego mordu. I ten gest jako źródło ekranowej informacji to dla mnie przykład prawdziwego kina.

Czy padam na twarz przed "To nie jest kraj dla starych ludzi"? Nie, ale rozumiem powody, dla których chce się wynieść ten film na piedestał. Rangi jaką Coenowie mają w kinie amerykańskim tylko głupek, by nie zauważył. A tak się składa, że amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła ich dotąd tylko Oscarem za scenariusz "Fargo" (1996). Potem trudno ich było za coś wyróżnić, bo Coenowie się bawili: a to w pastisz, jak "Człowiek, którego nie było" (2001), a to w zręczną komedyjkę z Georgem Clooneyem, jak "Okrucieństwo nie do przyjęcia" (2003), a to w kręcenie na nowo starej angielskiej groteski - w "Ladykillers" (2004). W "To nie jest kraj dla starych ludzi" wrócili do kina poważniejszego, przypominającego właśnie oscarowe "Fargo" - i tu i tam jest złośliwie sportretowana prowincjonalna Ameryka, i tu i tam jest kontrolowane przerysowanie na granicy szaleństwa. Więc trzeba ich wreszcie nagrodzić.

Jest też motyw drugi. Ameryka potrzebuje dziś na gwałt wielkiego filmu. To, że o taki trudno dowodzi zeszłoroczny reżyserski Oscar dla Martina Scorsese za przeciętną "Infiltrację". Należał mu się wcześniej za "Taksówkarza", "Wściekłego byka", czy "Chłopców z ferajny", ale wtedy Akademii nie podobało się jego podkopywanie mitu szczęśliwej Ameryki.

Co więc robić jeśli nawet Scorsese zawodzi? Niektórzy reżyserzy się nie załamują - to zwłaszcza casus Paula Thomasa Andersona i jego przekombinowanego "Aż poleje się krew". Przystępują do pracy z takim nastawieniem, jakby chcieli się ścigać wyłącznie z genialnym Orsonem Wellesem i jego "Obywatelem Kane". Nic poniżej ich nie interesuje. Coenowie może tak nie robią, ale środowisko chętnie wepchnęłoby zdolnych braci w tę koleinę.

"To nie jest kraj dla starych ludzi" trzeba więc było okrzyknąć filmem wielkim. A przecież, nie oszukujmy się, do ich "Bartona Finka" (1991, Złota Palma w Cannes) trochę mu jednak brakuje.

Jacek Szczerba

Źródło

Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl