KRAINY ZAPOMNIANE PRZEZ BOGA
W głośnej powieści Cormaca McCarthy’ego (ur. 1933) Krwawy południk (1985) jest scena, w której banda różnej maści renegatów, polujących na Indian dla skalpów, wjeżdża do opustoszałego meksykańskiego miasteczka i ich oczom ukazuje się fasada kościoła zwieńczona szeregiem rzeźb apostołów podziurawionych kulami jak rzeszota, z odstrzelonymi nosami, uszami i palcami. Sylwetki niegdyś wyobrażające najwyższych świadków bożej obecności zmieniły się w groteskowe figury i patronują światu, w którym jakiekolwiek pojęcie dobra wydaje się tak zamierzchłe, że trudno uwierzyć w jego dawne istnienie. Bez względu na to, czy akcja powieści rozgrywa się w rzeczywistych miejscach, takich jak odludne, górzyste obszary Tennessee albo teksańsko-meksykańskie pogranicze, czy też w wyimaginowanym, apokaliptycznym krajobrazie Ameryki zniszczonej przez wojnę nuklearną, sugestywnie opisanym w jego najnowszej powieści Droga (2006), McCarthy ewokuje krainy, w których niepodzielnie panuje zło, krainy zapomniane przez Boga.
Zarówno w To nie jest kraj dla starych ludzi, książce rozsławionej przez obsypany nagrodami film braci Coen, jak i w Drodze, również niedawno sfilmowanej, nieskomplikowana fabuła i precyzyjny, relacjonujący język służą stworzeniu alegorycznej wizji świata. Wprawdzie akcja pierwszej powieści, jak przystało na nietuzinkowy thriller, obfituje w dramatyczne zwroty, ale jej ogólny zarys można streścić w dwóch, trzech zdaniach. Oto trzydziestoletni Llewelyn Moss znajduje na pustynnym pustkowiu kilka samochodów z ładunkiem heroiny oraz ciała handlarzy, którzy nawzajem się powystrzelali. Znajduje również torbę z dwoma milionami dolarów i zabiera ją. Jego tropem rusza psychopatyczny Chigurh z zamiarem odzyskania mafijnych pieniędzy; poszukiwania rozpoczyna też szeryf Bell, który ma nadzieję dotrzeć do Mossa przed mordercą. Kreacje tych trzech głównych bohaterów niosą sensy alegoryczne kluczowe dla pokazania, jak pewien stary porządek zostaje zastąpiony przez nowy. Reprezentantem owego przemijającego porządku, osobą wypowiadającą się w imieniu tytułowych „starych ludzi”, jest Bell, który rozpamiętuje lepsze czasy, kiedy prawo wiele znaczyło i było przestrzegane, a policjanci cieszyli się szacunkiem i mieli powody do dumy. Na początku kolejnych rozdziałów występują krótkie monologi wewnętrzne, w których szeryf wspomina znane mu najgorsze zbrodnie i roztrząsa fakt powszechnego upadku obyczajów. Zresztą Bell raczej opowiada i rozmyśla aniżeli działa; nie dziwi go to, że policjanci kapitulują w obliczu panoszącego się zła i pozorują wykonywanie obowiązków. W gruncie rzeczy Moss również przynależy do starego porządku, mimo że do czasu prowadzi grę według nowych, bezwzględnych reguł. Znamienne, iż Moss poniekąd na własne życzenie staje się ściganym – i przyszłą ofiarą – gdy powtórnie zjawia się na miejscu strzelaniny z wodą dla jedynego rannego. Innymi słowy, decyzja podyktowana wyrzutami sumienia sprowadza nań śmierć.
Zwiastunem rychłego nastania nowego porządku jest osnuta tajemnicą postać Chigurha. Powiedzieć o nim, że jest psychopatycznym mordercą – jak Lester Ballard z Dziecięcia bożego – to powiedzieć o wiele za mało. Chigurh jawi się jako anioł śmierci, miecz przeznaczenia. Niczym Charon towarzyszy wybranym ludziom w ich ostatniej podróży; nawiązaniem do mitycznego przewoźnika zmarłych mogą być dwa epizody, w których Chigurh rzuca monetę, rozstrzygając o życiu lub śmierci potencjalnych ofiar. Oczywiście posiada ucieleśnioną postać, ale przede wszystkim reprezentuje potężną kosmiczną siłę, tym bardziej, że zawsze realizuje swoje plany do końca, a więc uosabia to, co nieuchronne. Życie innych ma w głębokiej pogardzie, a ofiary najchętniej uśmierca przy użyciu pneumatycznego pistoletu do zabijania bydła. Chigurh z pewnością zalicza się do najczarniejszych charakterów stworzonych przez pisarzy amerykańskich; zważywszy na jego cechy nadludzkie i diaboliczne, można zaryzykować porównanie do Melville’owskiego Ahaba albo Faulknerowskiego Thomasa Sutpena, jednak obaj wspomniani bohaterowie klasycznych powieści ostatecznie ponoszą klęskę i giną – jako ludzie, a nie jako demony. Można dostrzec podobieństwo Chigurha do Wytrzeszcza z powieści Faulknera Azyl (1931), bohatera absolutnie oddanego złu i szerzącego zepsucie, tyle że pisarz rozgrzesza go, pisząc o dzieciństwie pełnym cierpień. Swoistą prefiguracją demonicznego mordercy jest sędzia Holden z Krwawego południka, co akurat jest zrozumiałe w świetle ciągłości artystycznej wizji McCarthy’ego.
Gdyby Cormac McCarthy miał napisać cykl powieści o siedmiu grzechach głównych – a nie ma w Ameryce pisarza bardziej ku temu predysponowanego – To nie jest kraj z powodzeniem mógłby być częścią poświęconą chciwości. Pojawiają się w książce dwie znaczące sceny, w których Moss i Chigurh kupują od napotkanych przechodniów ubrania, wyraźnie za nie przepłacając pierwszy zdobywa płaszcz, żeby ukryć pod nim szpitalny strój, drugi koszulę na temblak. Takie fabularne powtórzenie oczywiście wzmacnia symboliczną wymowę gestów płacenia i przyjmowania pieniędzy. Chciwość niszczy pewien naturalny ład, w którym nie wszystko posiada wymierną wartość – wszak nie sposób wycenić czynów płynących z dobrej woli. Perspektywa łatwego i szybkiego zysku zabija tlącą się w człowieku bezinteresowność; notabene w świecie powieści McCarthy’ego przyzwoitość jest synonimem tyleż naiwności, ile bezradności. Zapadają w pamięć sceny, kiedy ociekający krwią Moss odlicza banknoty na przewidywane wydatki, a potem płaci dolarami przesiąkniętymi czerwienią. Trzeba przyznać, iż niewyszukana konwencja thrillera przysłużyła się alegorycznej treści, odbierając jej natrętny patos.
O ile To nie jest kraj rozpatruje temat zła zarówno w kategoriach uniwersalnej alegorii, jak i na poziomie bardziej konkretnej historii – wspomnijmy, że Bell jest weteranem drugiej wojny światowej, a Moss walczył w Wietnamie – o tyle Droga ujmuje podobną problematykę w sposób stricte alegoryczny. W tej drugiej powieści akcja rozgrywa się w nieokreślonej przyszłości w Ameryce zrujnowanej i wyludnionej prawdopodobnie w wyniku wojny atomowej. Bezimienni ojciec i syn przemierzają zmienione w pustynię rejony, kierując się na południe z nadzieją, że tam przetrwają w cieplejszym klimacie. Hordy kanibali wyłapują zabłąkanych włóczęgów, których niewolą, ciemiężą, wreszcie zjadają. Kanibalizm pojawił się dlatego, że jedynym, nader rzadko dostępnym, pożywieniem są zakonserwowane produkty sprzed czasu kataklizmu. Każdy dzień przeżyty przez mężczyznę i dziecko – pomimo głodu, zimna, wyczerpania i strachu – zakrawa na cud.
W Drodze zło to nie tylko przerażający rytuał, który wyraża najciemniejsze jądro ludzkiej natury, ale też podstawowa zasada istnienia. Ten, kto nie wyzbędzie się całkowicie wszelkich ludzkich odruchów, nie ma najmniejszej szansy na przetrwanie. Osoba będąca w potrzebie reaguje na okazaną pomoc nienawiścią. Odebranie komuś koca lub puszki z jedzeniem oznacza skazanie go na śmierć; zatem kanibalizm jako jaskrawa metafora oddaje skrajną degenerację stosunków międzyludzkich. Okrutna prawda o świecie przedstawionym w powieści McCarthy’ego jest taka, że prawdopodobieństwo przeżycia jednostki jest tym większe, im więcej innych ludzi zginie. Zadawanie krzywdy jest tutaj koniecznością, a nie wyborem. Ciekawe jednak, że nie znajdziemy w Drodze bohaterów pokroju Chigurha; nawet kanibale są mocni i straszni w grupie, natomiast w pojedynkę okazują się tak samo żałosni jak wszyscy. Dość paradoksalnie, najgorsze zło wyrządzane przez ludzi niemiłosiernie wychudzonych, śmierdzących, ubranych w łachmany, wydaje się jakieś pospolite.
W To nie jest kraj McCarthy absolutyzuje zło w postaci Chigurha, natomiast w Drodze absolutyzuje dobro w osobach ojca i syna. Miłość ojcowska wyzwala niezłomną siłę, która działa na przekór przytłaczającej beznadziei i pozwala pokonywać kolejne przeciwności. Mężczyzna jest śmiertelnie chory i nieubłaganie zbliża się jego kres, zatem dystans, jaki pokona z synem, będzie ostatnim widomym znakiem jego poświęcenia. Póki ojciec żyje, najlepiej jak może dba o bezpieczeństwo chłopca w doszczętnie spodlonym świecie, ale też sam otrzymuje od dziecka bardzo wiele. Po pierwsze, syn daje mu poczucie celu – celu, w który nie uwierzyła powracająca w retrospekcjach matka-samobójczyni; po drugie, syn jest dlań głosem sumienia, upominającym go w chwilach, gdy walcząc o przetrwanie może posunąć się za daleko. Mężczyzna i chłopiec kilkakrotnie prowadzą rozmowy, w których ten drugi poniekąd „negocjuje”, ile dobrego mogą zrobić, na przykład namawia ojca do podzielenia się resztkami jedzenia z napotkanym starcem albo do oddania ubrań człowiekowi, który ich wcześniej okradł. Język ich rozmów przywołuje rzeczywistość, która znikła, i zaklina tą, która zapanowała. Wzajemnie utwierdzają się w nadziei, że wciąż gdzieś są dobrzy ludzie – ci, „którzy niosą ogień” – i że koniec końców do nich dołączą.
Zestawienie dwóch ostatnich powieści Cormaca McCarthy’ego prowadzi do zastanawiających wniosków gdy świat stoczy się w otchłań zła, a człowiek pozna swoją bestialską naturę, wtedy być może zaistnieje nikła szansa na odkupienie. Oby tylko ci, „którzy niosą ogień,” okazali się na tyle liczni i silni, by „przetrwać i zwyciężyć” – jak powiedział William Faulkner w swoim noblowskim przemówieniu.
Marek Paryż
Źródło: miesięcznik NOWE KSIĄŻKI