• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - artykuł

 

Wieczór Kamieniarza

„Najtrudniej pisze się sztuki” – uważa Cormac McCarthy. „Powieści i inne formy literackie są wymagające, ale sztuki są najtrudniejsze. Dwóch niesamowitych dramaturgów w tym samym stuleciu, to bardzo nietypowa sytuacja.” McCarthy właśnie obejrzał skróconą wersję pięcioaktowego „Kamieniarza”, zaprezentowaną w The Arts Alliance Center nad Jeziorem Clear. To wyczyn, niezależnie z której strony spojrzymy. McCarthy jest powszechnie uznawanym, najlepszym współczesnym powieściopisarzem Ameryki, a niektóre z jego książek – „Suttree”, „Krwawy Południk”, „Rącze Konie”, są już postrzegane jako klasyka literatury amerykańskiej. Można również stwierdzić, że wspaniałość jego rzadziej czytywanych książek, jak „Przeprawa”, filozoficzne serce „Trylogii Pogranicza”, będzie stanowić wyzwanie dla czytelników jeszcze przez wiele pokoleń. „Kamieniarz”, najważniejsza sztuka McCarthy’ego, to właśnie swoiste uzupełnienie „Przeprawy” – oba dzieła ilustrują fascynujące duchowe poglądy McCarthy’ego, z pełnią emocji i intensywności, które nie zawsze możemy znaleźć w innych książkach.

Co więcej, „Kamieniarz” nigdy nie został oficjalnie zainscenizowany, chociaż kilkukrotnie niewiele zabrakło. Kiedy szefowa TAACCL, Kay Burnett, pierwszy raz wspomniała McCarthy’emu o zrobieniu tej sztuki, pisarz odpowiedział: „Bardzo miło z twojej strony, Kay. Ale lepiej to przemyśl”, po czym wspomniał o innych okazjach, kiedy prawie doszło do wystawienia owego dzieła. Wychodzi na to, że dramat jest nie tylko trudną formą pisarską, może również złamać serce. Na szczęście Kay Burnett nie dała się łatwo spławić.

Pomysł najpierw wyszedł od prawnika z El Paso, wieloletniego przyjaciela McCarthy’ego, Malcolma McGregora, który był z wizytą w The Arts Center po jego renowacji w sierpniu 2000 roku. Spoglądając z balkonu w dół na główną salę, powiedział: „To byłaby idealna scena dla sztuki Cormaca”. Pomimo tego, że Kay Burnett doceniała powieści McCarthy’ego, nigdy nie słyszała o „Kamieniarzu” - natychmiast poświęciła się wdrażaniu projektu w życie.

Po negocjacji praw, TAACCL na początku chciało zrobić pełnej długości adaptacje, a sztuka miała być grana przez cztery weekendy w październiku 2001 roku. Peter Webster, niesamowity młody dyrektor-nauczyciel opery i dramatu w Tulane, został wybrany na dyrektora tej inscenizacji, a Bruce Price’a wytypowano na jej menadżera ds. produkcji. Powoli zapowiadało się na to, że (mimo wcześniejszych niepowodzeń), „Kamieniarz” nareszcie pojawi się na deskach teatru.

Jednakże to trudna i ambitna do zrealizowania produkcja, szczególnie dla małego centrum kulturalnego. Dramat stanowią dwie przeplatające się historie, napisane dwoma różnymi stylami. W pierwszej przedstawiona jest relacja pomiędzy Benem Telfairem, młodym, czarnoskórym pracownikiem konstrukcyjnym i jego dziadkiem, zwanym Papaw. Papaw to prawdziwy kamieniarz, a jego wnuk właśnie się szkoli. Adoracja dziadka przez wnuka to sedno utworu. „Był starym człowiekiem jeszcze zanim się urodziłem, kochałem go całe życie i kocham go teraz”, mówi Ben. Następnie opowiada o swoim życiu z dziadkiem i wiedzy, którą od niego pozyskał w trakcie pracy w formie kilku monologów, które niezaprzeczalnie są jednymi z najpiękniejszych i najbardziej poruszających, jakie McCarthy kiedykolwiek napisał.

Podczas tych partii, McCarthy widział na scenie dwóch Benów – przedstawiającego monolog oraz niemego dublera, wykonującego pewne opisywane prace fizyczne. To fascynujący pomysł, ale trudno go zrealizować, ponieważ obie postacie muszą, niczym w pantominie, zachowywać się na scenie synchronicznie. Ta część sztuki osadzona jest jakby w konwencji uduchowionego snu – fragment to wspomnienia, a pozostałość to modlitwa.

Druga historia dzieje się w świecie rzeczywistym. To opowieść o obszernej rodzinie Telfair – składają się na nią Ben i jego żona Maven, jego rodzice (Big Ben i Mama), jego siostra (Calotta) i jej nastoletni syn (Soldier). Oni i Papaw żyją razem w trzypiętrowym domu w Louisville w Kentucky na początku lat ‘70. Ta opowieść przedstawia powszechne problemy społeczne, takie jak rasizm, narkomania, przestępstwo, cudzołóstwo i samobójstwo. Dostarcza również realistycznych ram, na których mogą oprzeć się monologi tej filozoficznej części sztuki przypominającej sen. Właściwie można traktować pierwszą historię jako chór komentujący akcję rozgrywającą się w teraźniejszości.

Jednak, aby odegrać obydwie partie opowieści, należy spełnić wręcz onieśmielające wymagania, szczególnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę fizyczne ograniczenia sceny, zwłaszcza niewielkiej. Powieściowa obszerność tematu „Kamieniarza”, problemy z aktorami grającymi różne role i bardzo kontrastujące ze sobą style dwóch narracji, okazały się zbyt wielkimi przeszkodami dla wszelkich poprzednich prób wystawienia sztuki. Dlatego też Peter Webster zaczął rozmyślać na tym, w jaki sposób można by ją skrócić, jednocześnie zachowując sens.

Miał dwa pomysły. Jednym z nich było ograniczenie utworu do wybranych monologów, wypowiadanych przez aktora grającego Bena i okazjonalnie Papaw. Całą resztę postaci i wątków usunięto. Jednakże, aby widz zrozumiał w pełni straty, Webster zamieścił wycinki tekstu na ścianach teatru. „To jest książka”, kłócił się. Chciał aby publiczność, czuła się, jakby „wchodziła w powieść”.

Drugi pomysł oscylował dookoła uproszczenia sceny tak, aby pozostał tylko podest i pulpit, za którym aktor, Manning Mpinduzi-Mott, stanąłby i wypowiadał monolog. Dodał muzykę – The Marian Anderson String Quarter, grupa afro-amerykańskich muzyków, miał nadawać ton i zapewniłaby łączność pomiędzy monologami, grając „The American Quarter” Antonia Dworaka – utwór oparty na tradycyjnej amerykańskiej muzyce, połączenie folku i duchowości. Za sceną zaś udrapował materiał tak, aby w tle można było wyświetlać serie fotografii, wykonanych przez Webstera. Zdjęcia przedstawiałyby najbardziej znane scenerie z książek McCarthy’ego – kamienie, cmentarze, drzewa, i co najważniejsze, twarze, oczy oraz dłonie starszych ludzi, ich pomarszczoną skórę dotkniętą upływem czasu. Podczas sztuki te zdjęcia pojawiałyby się i znikały, jedno za drugim, tuż za Mpinduzi-Mottem, stanowiąc jego dopełnienie; jak poetyckie monologi w tekście są tłem wspomnień i snów dla wydarzeń rozgrywających się obecnie.

Koniec końców, ambitna czteroweekendowa produkcja, została skondensowana do jednego specjalnego wieczoru, „Wieczoru Kamieniarza”. Ta wersja może być uznawana co najwyżej za próbkę całej sztuki, ale jednak (po roku planowania) długo oczekiwana inscenizacja utworu McCarthy’ego, miała nareszcie szansę zaistnieć.

***

Dwunasty października 2001 roku jest w Houston dniem gorącym i wilgotnym. Zbiera się na deszcz i porywisty wiatr, można wyczuć ten specyficzny zapach w powietrzu. Wewnątrz Arts Center klimatyzacja niewiele daje, ale wygląda na to, że nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Pomimo pogody, Cormac McCarthy również zapowiedział swoje przybycie, kolejny sukces tego szczególnego wieczoru. McCarthy to człowiekiem powściągliwy, bardzo chroniący swoją prywatność i bardzo rzadko pojawia się publicznie, jednakże Arts Center (oraz przyjaźń) stanowią wielką motywację w życiu pisarza. Tłum stu pięćdziesięciu gości oczekuje jego przybycia, szepcząc: „Czy przyjechał?”, „Widzieliście go już”, a nawet „Gdzie jest stary Cormac?”.

Wchodzi ze swoim bratem Dennisem szybko, nie rzucając się w oczy. Obaj mają na sobie sportowe marynarki i dżinsy, podobieństwo między nimi wydaję się oczywiste. W czasach ciężkich podróży, McCarthy i jego rodzina spędzili cały dzień, jadąc z Santa Fe do Houston, czekając w kolejkach na lotnisku, zakręcając koło Hobby, a później do Hyatt, gdzie się zatrzymali. Jednakże, jeśli pisarz jest zmęczony lub podirytowany opóźnieniami, nie okazuje tego. Uśmiecha się, ściska dłonie i rozmawia z przyjaciółmi miłym tonem.

W tym tłumie ludzi znajdują się profesorowie i kaznodzieje świeccy, członkowie Stowarzyszenia Cormaca McCarthy’ego, którzy przyjechali zarówno z okolicy, jak i z odległych zakątków kraju, aby obejrzeć sztukę; i być może, aby poznać pisarza, którego nauki szerzyliśmy i podziwialiśmy przez tyle lat. Większość z nas nieznacznie cofa się z szacunkiem, ale kiedy tylko nadarza się okazja, nieśmiało ruszamy do przodu, a wtedy autor uprzejmie potrząsa dłońmi i wita nas, przedstawiając się „Cormac McCarthy” z uśmiechem, który pozwala nam poczuć się mniej nachalnie. Ten naturalny przejaw towarzyskiego wdzięku obniża napięcie.

„Jakim cudem udało wam się wszystkim o tym dowiedzieć?”, Dennis McCarthy pyta później, wyraźnie pod wrażeniem lub być może zaskoczony faktem, że niektórzy z nas przebyli tysiące mil, żeby uczestniczyć w dzisiejszym wydarzeniu. Wskazujemy na naszą teksańską wtykę z Uniwersytetu Teksas-Austin, która jako pierwsza powiadomiła nas o przedsięwzięciu. Dennis uśmiecha się. Wie że jego brat to uznany pisarz i pomimo faktu, że bardzo dba o ochronę jego prywatności, wydaje się być usatysfakcjonowany tym, że Cormac ma tak oddanych fanów. Kiedy mówię mu, że uważam „Suttree”, czwartą powieść Cormaca, za „najwspanialszą powieść o Knoxville, jaka kiedykolwiek powstała” odpowiada mi bez wahania: „Myślę, że to w ogóle najwspanialsza powieść, jaką kiedykolwiek napisano” i jedyne, co mi pozostaje, to śmiać się z radością na widok tak niepohamowanej dumy.

Kiedy gasną światła, McCarthy wraz ze swoją małżonką Jennifer oraz bratem Dennisem, zajmują miejsca prawie na końcu pomieszczenia, niepozorni obserwatorzy, wmieszani w anonimową publiczność, oczekujący na początek sztuki.

Inscenizacja jest krótka, trwa nieco ponad godzinę, łącznie z muzycznymi interludiami. Kiedy Mpinduzi-Mott pojawia się na scenie, ma na sobie smoking zamiast ubrania roboczego, w którym widnieje na zdjęciu w programie. Wygłasza swoje wersy jak prawdziwy mówca, kaznodzieja i przez pewien czas wydaje mi się to niewłaściwe, ponieważ czytając pierwowzór, wyobrażałem go sobie jako postać kontemplującą otoczenie, próbującą zmierzyć się ze świadomością swoich porażek, z pragnieniem usprawiedliwienia ich i otrzymania wybaczenia.

Później jeszcze raz przeczytam wskazówki teatralne McCarthy’ego, w których autor uważa, że monologi powinny mieć formę zbliżoną do niegdysiejszych zgromadzeń Chautauqa, publicznego wykładu lub wystąpienia, i teraz rozumiem, dlaczego dokonano takiego wyboru. Ale wskazówki wspominały również: „Mówiący powinien skoncentrować uwagę publiczności na usprawiedliwianiu się, na swoim władnym zbawieniu” i bardzo żałuję, że coś takiego, skomplikowanie charakteru postaci, musiano pominąć.

Monologi, edytowane i oddzielone od reszty sztuki, wydaję się teraz zbyt sentymentalne. Kładą nacisk na urokliwego, porywczego, ale jednak uczciwego i pełnego wartości moralnych starszego człowieka, który w swoim fachu (po złamaniu drewnianej poziomicy) zażądałby nowej, „Nie ze złością, ale by chronić prawdy”. Jednakże mroczniejsze, trudniejsze momenty utworu, zostały utracone, „przyciąganie”, które spajało dzieło razem, przygasło. Sztuka nadal pełni funkcję rozrywkową i bywają momenty, kiedy Mpinduzi-Mott, wygłaszający wersy napisane przez McCarthy’ego, zapiera dech w piersiach, ale w głębi serca widz ma świadomość, jak wiele usunięto. Niemniej jednak, to co pozostało jest dobre, solidne, a publiczność na końcu wykonała owacje na stojąco, kiwając głowami z aprobatą.

McCarthy, kiedy zaproszono go na koniec, aby przyszedł na scenę, oczywiście odmówił z uśmiechem, po czym pomachał dłonią tak, aby publiczność mogła go ujrzeć. Tłum szybko zbiera się dookoła, a on (z pełnią swojego wdzięku) odbiera pochwały. Pisarz-reżyser-fotograf Bill Wittliff mówi mu: „Kawał dobrej roboty”. Kilka osób, korzystając z okazji, prosi McCarthy’ego o złożenie autografu na programie mimo nacisków, aby tego nie robić. McCarthy podpisuje bez słowa sprzeciwu. Osobom ze Stowarzyszenia szczęki opadają unisono. Zwykle autograf McCarthy’ego jest bardzo trudno zdobyć. Podpisane pierwsze edycje „Kamieniarza” zostały sprzedane przez fundacje TAACCL za 700$, a podpisane pierwsze edycje „Krwawego Południka” i niektórych z wcześniejszych południowych powieści, oscylują w cenach 4000$ - 5000$. A tutaj McCarthy rozdaje swoje autografy kilku nikomu nieznanym szczęściarzom. Można się z całą pewnością założyć, że te programy nie zostaną wystawione na Ebayu.

Później udaje mi się natknąć na Cormaca stojącego z boku i rozmawiamy chwilę o sztuce. „Najtrudniej pisze się sztuki”, mówi. Chwilę później pyta czy widziałem Manninga Motta, a kiedy go znajdujemy, ściska aktora. Goście kontynuują bezcelowe spacery po pomieszczeniu. Pomimo tego, że nadchodzi burza, nikomu nie spieszy się do domu. Tak długo jak McCarthy zostaje, nigdzie się nie wybieramy

Koło jedenastej McCarthy podchodzi do Dennisa, kładzie mu dłoń na ramieniu i mówi: „Cóż kolego, zamierzasz zostać tu całą noc?”. Tak naprawdę nie pamiętam z całą pewnością czy powiedział „kolego”, ale lubię myśleć, że tak było. Nikt nie pisze o braterstwie i męskiej przyjaźni lepiej niż McCarthy i można wyraźnie zrozumieć czułość i przyjaźń pomiędzy tymi dwoma mężczyznami. „Spójrz na to” mówi później, trzymając słoik. W środku jest coś zaskakującego – niewielki wyprostowany humanoidalny szkielet, zrobiony z malutkich kości, zakończony mysią czaszką. Z ramion rozciąga się coś, co przypomina niesamowitą parę skrzydeł ważki. To jednocześnie przepiękny, a zarazem groteskowy twór. „Gdzie to znalazłeś?”, pyta zachwycony Dennis. „Ktoś mi to podarował”, Cormac odpowiada, zadowolony z prezentu.

Wspaniały podarunek, symbol nadzwyczajnej interpretacji potwornego wdzięku i przerażającej litości, jakie wypełniają twórczość McCarhy’ego. Niestety, jak na dzisiejszą okazję, prezent wydaje się być zbyt okropny, ponieważ „Wieczór Kamieniarza” był świętem ludzkości, sprawiedliwości, miłości i odkupienia. Stoimy razem jeszcze kilka chwil podziwiając statuetkę, po czym Cormac i Dennis zgodnie kiwają głowami, ściskają nam dłonie raz jeszcze i żegnają życzeniami dobrej nocy i bezpiecznego powrotu.

Wieczór zbliża się ku końcowi. Takie wydarzenia są niezwykłą rzadkością, które zapadają w pamięć na długo.

Autor: Edwin T. Arnold

Tłumaczyła: Agnieszka Kozub

 

Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl