Fragment powieści "Rącze konie"
Wieczorem osiodłał konia i pojechał na zachód od domu. Wiatr osłabł znacznie i było bardzo zimno, a krwistoczerwone, spłaszczone słońce siedziało pod skałą krwistoczerwonej chmury tuż przed nim. Jechał tam, gdzie zawsze, do miejsca, w którym zachodnie odgałęzienie starej drogi Komanczów, biegnącej z kraju Kiowów na północ, przecinało najdalej na zachód wysunięty kawałek rancza, i gdzie wciąż można było zobaczyć zatarty indiański trakt skręcający na południe w niskiej prerii leżącej pomiędzy północnym i środkowym rozgałęzieniem rzeki Concho. Wybierał zawsze tę samą godzinę, gdy cienie wydłużały się, a starożytny szlak kładł się przed nim w różowych, skośnych promieniach słońca, jak sen o przeszłości, w którym malowane konie i jeźdźcy zaginionego narodu nadjeżdżali z północy; jeźdźcy o pokrytych kredą twarzach, zaplecionych w warkocze długich włosach, uzbrojeni na wojnę, która była ich życiem. Za nimi szły kobiety z dziećmi i kobiety z dziećmi przy piersi, i wszyscy skąpani we krwi, i zbawiani jedynie przez krew. Kiedy wiał północny wiatr, można ich było usłyszeć, konie i końskie oddechy, i końskie kopyta owinięte w skóry, i grzechot włóczni, i syk ciągnionych w piasku sań przypominający głos olbrzymiego węża, i młodych, nagich chłopców na dzikich rumakach, beztroskich niedorostków sprawnych niczym cyrkowi akrobaci, poganiających przed sobą dzikie stada, i psy biegnące z wywalonymi jęzorami, i pieszych niewolników, półnagich, dźwigających ciężary ponad siły, i przede wszystkim cichy, niski zaśpiew, wędrowny hymn nucony przez galopujących jeźdźców, naród i duch narodu idący w cichym chorale poprzez kamienną pustkę ku ciemności, gubiący się w historii i zapomnieniu niczym graal poprzez świecką przejściowość gwałtownego życia.
Gdy jechał, słońce kładło się miedzią na jego twarzy, a z zachodu wiał czerwony wiatr. Skręcił na południe starego, wojennego szlaku i znalazł się na szczycie niewielkiego pagórka po czym zsiadł z konia, puścił wodze luzem i stanął jak mężczyzna, który doszedł do kresu. W krzakach leżała zapomniana końska czaszka, przykucnął, podniósł ją z ziemi i obrócił w rękach. Kości były kruche i szorstkie. Białe jak papier od słońca. Trzymał ją w dłoni, kucając w niskim świetle, spoglądając na żałośnie śmieszne, pozapadane zęby. Złączenia kości wyglądały jak stary, rozchodzący się spaw. Gdy ją odwrócił, ujrzał niemy piach tam, gdzie kiedyś był mózg. Kochał konie z tych samych powodów, z jakich kochał ludzi: dla ich krwi i jej dającego siłę ciepła. Cały jego szacunek i uwielbienie, i wszystko, ku czemu skłaniał się w życiu, związane było z istotami o płomiennych sercach, i tak już miało pozostać aż do końca.
Wracał w ciemności. Koń puścił się kłusem. Ostatnie promienie słońca kładły się wachlarzem na równinie za jego plecami, po czym jak co dzień uciekały, chowając się za krawędź świata, pozostawiając za sobą chłodny, błękitny cień i mrok, i zimno, i ostatnie poćwierkiwania ptactwa zagarniętego przez mroczne, poskręcane krzewy. Jeszcze raz przeciął stary trakt, a potem zjechał z niego na prerię, wracając do domu, lecz wojownicy galopowali dalej poprzez ciemność, z którą złączyli się w jedno, szczękały ich kamienne toporki odarte z wszelkiej materialności, a po równinie sięgającej na południu Meksyku niósł się cichy zaśpiew pełen krwi i tęsknoty.
Fragment powieści Cormaca McCarthy’ego Rącze konie w tłumaczeniu Jędrzeja Polaka. Wydawnictwo Zysk i S-ka 1996.