• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - recenzje

Fotografie zbrodni

Wyobraźmy sobie, że zamiast „Dziecięcia bożego” w księgarni dostajemy album ze zdjęciami albo widokówki z jakiegoś miasta. Fotografie poukładane są według klucza chronologicznego, na większości z nich pojawia się ten sam bohater. Wydana niedawno powieść Cormaca McCarthy’ego przypomina właśnie taki album

Metafora albumu ze zdjęciami wydaje się być bardzo dobra do opisania książki amerykańskiego pisarza. Czytelnik otrzymuje w „Dziecięciu…” coś w rodzaju serii obrazków prezentujących głównego bohatera, Lestera Ballarda. Wprawdzie łączą się one w normalną narrację, jednak w trakcie lektury nie opuszcza nas wrażenie, jakbyśmy zamiast tekstu przeglądali fotografie albo oglądali parominutowe etiudy filmowe. Poszczególne, często bardzo krótkie (na stronę, nawet pół) rozdziały są jedynie dotknięciami historii tytułowego dziecięcia. Jednak te dotknięcia potrafią zmrozić krew w żyłach.

Nie wiem, czy jest sens wprowadzać czytelnika w historię opisaną przez McCarthy’ego. Chyba nie, bo powieść jest tak krótka, że wszelkie objaśnienia byłyby w gruncie rzeczy spojlerami. Dlatego pozwolę sobie tylko na pewne naprowadzenie. Jak zwykle u autora „Drogi” czy „To nie jest kraj dla starych ludzi” mamy mroczne tematy, analizę zła i jego wpływu na jednostkę. Tło, jak w większości książek, to południe Stanów Zjednoczonych, prowincja zamieszkiwana przez prostych, nieskomplikowanych bohaterów. Do tego celowo ubogi, czasami drażniący, czasami porywający język. McCarthy stara się opowiadać tak, jak by to robili to jego bohaterowie – nie owijając w bawełnę, nie bawiąc się w nadmierną stylizację. Żeby tak pisać, trzeba mieć nie tylko świetny warsztat, ale także mistrzowski słuch.

„Dziecię boże” zostało wydane w 1974 roku, u nas jednak ukazuje się dopiero po znakomitej „Drodze” i bardzo dobrym „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Poziom powieści nie równa się z ostatnimi dokonaniami McCarthy’ego, jednak nie jest to książka słaba. „Dziecię…” to raczej kwintesencja stylu jednego z najlepszych amerykańskich pisarzy. Prosta opowieść, która potrafi wciągnąć czytelnika na kilka godzin. Nie przez epatowanie makabrycznymi zbrodniami czy opisami ponurego świata, w którym nie ma miejsca na dobro – raczej pochyleniem się nad główną postacią. W którymś momencie zaczynamy rozumieć straszliwe postępowanie głównego bohatera. Może nie usprawiedliwiać, ale z pewnością McCarthy’emu udaje się powiedzieć parę ważnych słów na temat zbrodni. A także na temat wszelkiej maści potworów w ludzkiej skórze, których tak chętnie potępiamy.

Autor „Dziecięcia…” bardziej zarysowuje fabułę, niż na poważnie wprowadza w nią czytelnika. W książce można znaleźć sporo niedopowiedzianych wątków, jak choćby temat Ku Klux Klanu czy sprzedaży ziemi. Z jednej strony wymaga tego konstrukcja powieści, z drugiej zaś w czytelniku pozostaje pewien niedosyt. Chciałoby się więcej – więcej wiadomości na temat bohatera, którego dopiero zaczynamy rozumieć, a także pomocy ze strony autora. Ten ostatni jednak ogranicza się do opowiedzenia fabuły, wnioski zostawiając czytelnikowi.

Mówi się, że McCarthy to jeden z czterech najlepszych żyjących amerykańskich pisarzy, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha i Dona DeLillo. Albo że to współczesny William Faulkner. „Dziecię boże” nie jest co prawda na miarę „Absalomie, Absalomie”, jednak powieść warto przeczytać. Kropka.

data/media/pages/fotografie zbrodni.jpg

Michał Foerster

Źródło

Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl