• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - recenzje

Cudzego nie znacie: Świat na żywo jest nie do przyjęcia

Wbrew podtytułowi, „The Sunset Limited” nie jest powieścią w formie dramatu. Jest co najwyżej opowiadaniem, gdyby bowiem zapisać dzieło Cormaca McCarthy’ego ciągłym tekstem, zajęłoby mniej więcej 50 stron. Wydaje się jednak, że charakter tej krótkiej książki najlepiej oddać wyrazem „dialog”.

W końcu w „Uczcie” albo „Fajdrosie” bohaterowie robią poza samym rozprawianiem nawet więcej niż tutaj: „The Sunset Limited” to po prostu rozmowa przerywana niekiedy powstaniem z krzesła lub wskazaniem palcem na Biblię; rozmowa o świecie i Bogu, o człowieku i jego miejscu w rzeczywistości. Z grubsza – jak dialogi klasyków. O ile jednak u Platona, Augustyna czy Malebranche’a jeden z interlokutorów zwykł być, przynajmniej w autorskim zamiarze, mądrzejszy od dyskutanta lub dyskutantów, o tyle tutaj brak relacji mistrz—uczeń. Co prawda naprzeciw siebie siedzą intelektualista i człek bardzo prosty, ale to nie znaczy, że ten pierwszy ma więcej racji – McCarthy nie faworyzuje żadnego z rozmówców, obu pozwalając błądzić, a czytelnikowi pozostawiając decyzję, w który głos wsłuchać się bardziej. Zwłaszcza że bohaterowie rozumują wedle na tyle różnych paradygmatów, iż do żadnego konsensu dojść nie może, a zarazem są bardzo ludzcy – i trudno nie odnaleźć w nich czegoś z siebie, choćby w skrajnie zradykalizowanej wersji.

Zgodnie z kolorem skóry nazywa ich autor Czarnym i Białym – imiona, nie pierwszy raz, są amerykańskiemu pisarzowi zbędne. Jak wynika z rozmowy, Czarny, nieskomplikowany były więzień, powstrzymał Białego, profesora, przed popełnieniem samobójstwa. Trudno napisać: uratował, bo to nie był ratunek: Biały, w odróżnieniu od wielu adeptów suicydalnych prób, faktycznie chciał się unicestwić, podczas dyskusji nadal ma taki zamiar, a powziął go całkiem świadomie; słowem: „wybawca” wyrządził mu niedźwiedzią przysługę.

Czarny jednak wie, że dane przez Boga życie tylko Bóg może przerwać. Nie do końca rozumie Jego wyroki: to, dlaczego ów zagubiony uczony postanowił ze sobą skończyć, ale widzi, że ma do czynienia z próbą, na którą obaj zostali wystawieni. Wie, że za wszelką cenę musi przekonać profesora, by zrezygnował z desperackiego kroku, bo walka toczy się o coś więcej – o życie wieczne i elementarną pokorę wobec stworzenia. Jemu samemu owej pokory nie brakuje: przyznaje, że jest tylko „głupim czarnuchem z Luizjany”. Ale jest też dość bystry, by zauważyć, że jego interlokutor za bardzo dał się uwieść swojemu rozumowi, zabrnął w rozważaniach za daleko i najzwyczajniej w świecie plecie farmazony.

Problem w tym, że Biały wie coś zupełnie innego. Wie, że jego otoczenie jest nie tylko chaotyczne i niespójne, lecz także niesprawiedliwe i odrażające, a zarazem trudno na nie nie zważać, bo „edukacja czyni świat sprawą osobistą”. Wie, że sensem cierpienia nie jest zdobycie względów wyimaginowanej wyższej inteligencji, że homo sapiens to podły gatunek, a jedyny rozsądny cel życia stanowi minimalizacja bólu. O co niełatwo, bo z każdym dniem na zewnątrz jest gorzej. I wreszcie, wbrew natarczywym sugestiom instynktu samozachowawczego, który tak wielu przeszkadza w podjęciu jedynej racjonalnej decyzji, wyciąga z owej wiedzy konsekwencję ostateczną: gotów jest zamienić obrzydliwą rzeczywistość na wymarzone, absolutne nic.

I tak sobie rozmawiają, nieskażeni wzajemnym zrozumieniem, a dzięki mistrzostwu McCarthy’ego w kreowaniu naturalnie brzmiącego języka mówionego – tutaj wyeksponowanemu bardziej niż zwykle, bo dialog pozbawiony jest kompanii opisów – lektura stanowi czysto estetyczną przyjemność. Czarny wysławia się przy pomocy typowego dla tworzonych przez pisarza prostaków slangu, kaleczonej angielszczyzny w amerykańskiej odsłonie, profesor korzysta z języka bogatego, poprawnego, starannego, ale nie – sztucznego. Rzecz obfituje w wypowiedzi efektowne; równie chwytliwe zdania pojawiają się po obu stronach dyskusji. Nikt nie wygłasza myśli, które wnosiłyby jakieś novum do światowej literatury, ale te wszystkie sprzeczne ze sobą truizmy i aksjomaty ujmują bohaterowie na tyle zgrabnie, że wręcz wypada pomyśleć o nich ponownie.

To nie jest jedna z najważniejszych książek McCarthy’ego i wcale nie trzeba przez nią przemknąć, żeby dobrze poznać autora. Ale przecież czyta się nie po to, by zrozumieć twórcę, lecz by lepiej zrozumieć siebie, jak pisał Emil Cioran. A w tym, być może, potrafi ów skromny dramat trochę pomóc i choćby dlatego warto poświęcić mu godzinę.

Mieszko B. Wandowicz
Źródło

Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl