Nadzieja zachowana
Rozpędzony skład nowojorskiego metra to idealne narzędzie samozagłady. Wystarczy zeskoczyć z peronu i nim się ktokolwiek zorientuje, organizm utraci ciągłość, tryskając na boki krwią, odciętymi kończynami i fragmentami mózgu. Ten finalny impakt ściera człowieka z powierzchni ziemi, dodając duszy dżule energii niezbędnej do wyrwania się z szarej doczesności. Potrzeba więc niesamowitej sprawności, aby spróbować zatrzymać skaczącego, a jeszcze większej, żeby pochwycić jego ducha.
W filmowej adaptacji The Sunset Limited, sztuki Cormaca McCarthy’ego z 2006 roku, wyzwanie podejmuje Black, który w ostatniej chwili powstrzymuje samobójcze zapędy White’a. Następnie obydwaj lądują w mieszkaniu tego pierwszego, gdzie staczają pojedynek, w którym stawką są nie tylko przekonania, wiara, filozofia, ale przede wszystkim dusza i jej predestynacja.
McCarthy mierzy się tutaj z najstarszym literackim motywem, ale jak przystało na wybitnego pisarza nadaje mu świeżości, ukazując, że tematyka to nadal aktualna, wymagająca nowych spojrzeń, dyskusji. Tommy Lee Jones jako reżyser doskonale pojął zamysł, co pozwoliło stworzyć film kameralny, skromny w epatowaniu środkami wyrazu, ale jednocześnie dosadny, urzekający nastrojem, siłą dialektyki i przejmujący aż do szpiku kości.
Największym atutem produkcji są dialogi, niemal zupełnie wierne literackiemu pierwowzorowi. Jeśli pojawiają się zmiany, to są kosmetyczne, przez co tekst jest jeszcze płynniejszy, bardziej hipnotyzujący, zniewalając w ten sposób widza na dziewięćdziesiąt minut, nie pozwalając na odwrócenie oczu, zatkanie uszu – nawet gdy oglądanie i słuchanie bolą. Duża zasługa w tym także gry aktorskiej, zarówno Tommy Lee Jones w roli White’a, jak i Samuel L. Jackson jako Black wypadają fenomenalnie. Już dawno nie widziałem kreacji tak zapadających w pamięć, tak świdrujących mózg aż po jego najgłębsze zakończenia nerwowe.
Bardzo dobrze sprawdza się również udźwiękowienie, co rusz słychać z różnych stron odgłosy żyjącego miasta, wykłócających się sąsiadów lub melodie natury. Zestaw dźwięków i nut jest zróżnicowany, podobnie zresztą jak formy ekspresji ekranowego duetu, co kontrastuje ze skromną, ascetyczną scenografią. Wrażenie oderwania od rzeczywistości zdaje się namacalne z każdą minutą spędzoną w tej mniszej celi (wszelkie przejawy obecności innych ludzi sprowadzają się właśnie do wspomnianych odgłosów), a potęguje ją wzrastający z minuty na minutę ciężar rozmowy, kaliber tematów.
Dobro, zło i obojętność tłoczą się na tych kilku metrach kwadratowych, każde spragnione przestrzeni, rozrastając się niczym nowotwór w trzewiach nieświadomego człowieka. Jednakże im dłużej trwa film, tym mrok rośnie w siłę, pochłaniając White’a i naznaczając Blacka. Finalny punkt rozmowy, kiedy postać grana przez Jonesa wyrywa się z marazmu i wygłasza porażającą zmysły tyradę na temat wizji nieba, religii i obecnego świata, to jedna z najbardziej przejmujących scen w historii telewizji – przemowa jest bowiem tak gorzka i prawdziwa zarazem, wysublimowana pod względem retoryki, że nie istnieją sensowne argumenty obalające tę wizję. White przemienia się w profesora ciemności, pochłania wszystko – Blacka, mieszkanie i widza, a zaszczuta jasność ucieka z piskiem.
Lecz to nie koniec. Nad brama do dantejskiego piekła widniał napis wzywający do porzucenia nadziei, nad drzwiami mieszkania Blacka nie widać żadnego nakazu, ale gdyby tam był, zachęcałby do jej zachowania. Fotony światła są bowiem wszędzie, kosmiczna ciemnia aż iskrzy od nich. Trzeba tylko umieć je dostrzec. Wymaga to specjalistycznego sprzętu i czasu, ale zawsze prowadzi do tego samego odkrycia – mrok nie jest pozbawiony blasku. Wobec tego pojawia się pytanie, o czyją tak naprawdę duszę toczyła się walka. Kto kogo miał uratować przed zgubą jednomyślności? Bowiem potyczkę na retorykę Black przegrywa, ale dzięki temu zyskuje coś więcej – otwarty umysł. I to dla niego świeci słońce.
Gabriel Augustyn