• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - recenzje

O świecie, gdzie na codzień gwałci się arbuzy

Za zwłoki nietoperza da się dostać dolara, a żółwia można zjeść. Co prawda gotuje się kilka godzin, lecz warto poczekać: dla nadrzecznych biedaków jest prawdziwym przysmakiem. Najpewniej nie aż takim jak whisky Stare Czasy, ta jednak, w odróżnieniu od gadziego mięsa, potrafi zaszkodzić

Cornelius Suttree pije niekiedy Stare Czasy, ale częściej wybiera inne trunki. Nie jest wybredny, chociaż z pewnością wie o sztuce odżywiania więcej niż grono jego znajomych. Suttree bowiem był niegdyś człowiekiem przyzwoitym, a zanim zamieszkał na pokładzie lichej barki, kształcił się, dobrze ożenił i nie gorzej zapowiadał. Teraz wszakże łowi ryby, stara się przeżyć kolejne zimy – bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania – wolne chwile spędza zaś w spelunach: wśród włóczęgów, pań i panów z przerostem momentu towarzyskiego, drobnych szuj i małych gnid.
Ludzie, podobnie jak sporo, jeśli nie większość zwierząt, mają zadziwiającą zdolność do unikania zagrożeń o włos. Najpewniej znacznie częściej, niż zwykle podejrzewamy, od poważnych wypadków dzielą nas kroki albo okamgnienia; a my nie tylko wychodzimy z tarapatów bez szwanku, ale i nie zdążamy zdać sobie z nich sprawy. Towarzysze Suttree’ego jeden za drugim tracą wszak zdrowie lub życie – istnieje takie tempo narażania się, przy którym niepodobna trwać w całości. Nie ma więc nic osobliwego w tej serii śmierci i uszkodzeń: ot, w nadrzecznym świecie na co dzień dzieje się tak, a nie inaczej.
Można naderwać ucho w bójce i można się otruć, można nazbyt śmiało eksperymentować z dynamitem albo zginąć pod kamiennym osuwiskiem. Życie jest tu mniej cenione (a żałoby krótkie), nie stąd jednak, że częściej się kruszy; prędzej z tego powodu, iż przynosi z sobą niewiele dobrego. Suttree tymczasem, wychodźca z lepszych miejsc, wydaje się uzależniony od okoliczności, w których nie może stracić dużo, i dlatego bywając tu i ówdzie, mając te i owe szanse, ostatecznie wciąż wraca nad rzekę.
Zresztą slumsy Knoxville – bo tam toczy się akcja – nie są najgorszym z wyobrażalnych przytułków: sporo w nich lichoty, łajdactwa nawet, ale niewiele okrucieństwa, jeżeli okrucieństwo pojąć wąsko. Umieranie wydarza się niejako przypadkiem bądź przy okazji. Co prawda pojawiają się też trupy zastrzelone z rozmysłem, lecz zabójcy nie odgrywają w powieści istotnej roli; są tylko wspominani, a i to nie zawsze, przeto trudno właściwie uznać ich za bohaterów książki. Bohaterowie robią wiele złego z gnuśności lub nieokrzesania, jeszcze więcej z głupoty, atoli nie mordują ani nie gwałcą; pewien niefrasobliwy młodzieniec gwałci arbuzy, ale to jednak całkiem inne gwałcenie.
Może się tu zdać, że skoro pisarz rzadko kiedy przydaje swym postaciom metodyczną podłość, to szuka dla nich usprawiedliwienia. Tymczasem „Suttree”, chociaż napełnia współczuciem, a w pewnym stopniu także zrozumieniem, wcale przy tym nie przedstawia życiowych rozbitków w korzystnym świetle. Po prostu McCarthy zajmuje się tutaj doznawaniem krzywdy, lecz celowym jej wyrządzaniem już nie, jakby wbrew przyzwyczajeniom swoim i czytelników.
W ogóle sporo „Suttree’ego” spośród dzieł Amerykanina wyróżnia. Najdłuższa jego książka i, mimo licznych niejasności, najmniej umowna, jest też najjawniej komiczna, choć gdy trzeba – budzi grozę lub zadumę. Bawią barwne postacie, niekiedy epizodyczne, bawią dialogi i zrządzenia losu, jednak ów nastrój nagle umyka, by wracać w niespodziewanych okolicznościach; powieść zdaje się emocjonalnie rozchwiana, niezrównoważona wręcz, i taka bodaj powinna być historia świata, gdzie największą atencją cieszą się tytułowy wykolejeniec oraz złowieszcza murzyńska czarownica. Zresztą śmiech przy „Suttreem” to zazwyczaj śmiech nie przed, lecz w trakcie lub po tragedii, kiedy już nic lepszego nie pozostaje.
McCarthy jak zawsze nie wyróżnia dialogów, jak zwykle też pisząc z klasyczną prostotą, skręca znienacka w wyszukane porównania i archaizacje, ukrywa między wierszami diaboliczny humor, ale również częstuje grubym słowem. A jednak w książce, zachwycającej stylem, brakuje charakterystycznych dla pisarza skrajności. Bez minimalizmu „Drogi”, bez brutalności „Krwawego południka”, bez nieprzełożonych hiszpańskich dialogów rodem z „Trylogii pogranicza”, wreszcie, by zostawić już względy warsztatowe, bez dotykalnego czystego zła, zamkniętego czy to w postaciach trójcy z kart „W ciemność” lub Holdena, czy to, niczym w „Drodze”, w materii całego niemal zewnętrznego świata, „Suttree”, jak często wielka literatura, przygląda się małości – i ukazuje ją na tyle wyraziście, by przykładny czytelnik sam sobie zadał pytania. Zaistnienie i treść odpowiedzi to już najpewniej rzecz osobistego usposobienia.
W pewnej chwili na drodze Suttree’ego staje oczytany w Piśmie pasterz kóz, który rozmyśla o czekającej go po śmierci rozmowie z Chrystusem. Dobrze będzie, mówi koźlarz, mieć wówczas coś do powiedzenia. Chciałby przeto zapytać o Łazarza: czemu Jezus wyrządził mu taką przykrość i przywrócił do życia, skoro martwemu z pewnością było lepiej? O tym jednak, czy rozmowa doszła do skutku i czy pasterz dał się przekonać, Cormac McCarthy nie wspomina ani słowem.


Mieszko B. Wandowicz
Źródło
Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl