Suttree
Znaleźliśmy się w osobnym świecie w świecie – tak wita Cormac McCarthy czytelnika w prologu powieści Suttree. Słowa te pozwalają oczekiwać kolejnej historii spokrewnionej z mitem, parabolą lub starczym bajaniem przy nocnym ognisku gdzieś na obrzeżach cywilizacji, gdzie zapach drzew jest zdrowy i mocny, zwierzęta nadstawiają uszu aby posłuchać, a natura wzdycha z aprobatą, gdyż wszyscy zebrani respektują ustalone przezeń prawa.
Czytelnik zaznajomiony wcześniej z pisarstwem McCarthy’ego nie powinien dać zwieść się przyzwyczajeniu, a tym bardziej pozwolić, aby domniemania, powstałe na podstawie opisu okładkowego, uśpiły czujność. Tym bardziej, że swoista inwokacja umieszczona na pierwszych kilku stronach wyraźnie ostrzega, zaznacza, że nieprzygotowanie będzie karane emocjonalnym rozszarpaniem, mentalną krzywdą i głęboką raną na duszy: Niżej w grotach upadłego światła sunie po bruku z kamienia na kamień kot, przypominający plamę płynnej czerni, jakby przyszytą do własnego gwałtownie odwróconego odbicia na ciemnej od deszczu ulicy i znikającą po chwili jako kot i kontrkot pośród spękanych murów. Daleko w dole rzeki widać słabą letnią błyskawicę. Nad zachodnim światem podnosi się kurtyna. Drobny deszczyk sadzy, martwych żuków i kosteczek niewiadomego pochodzenia. Publiczność siedzi w pajęczynie kurzu. W pustych oczodołach jednego z aktorów śpią pająki, a nad sceną jak mucha wisi to, co pozostało z powieszonego błazna: wahadło z kościotrupa w pstrokatym kostiumie. Po deskach tu i ówdzie przemykają czworonożne cienie. Przetrwają tylko prymitywniejsze, brutalniejsze formy życia.
Gdy zasiądzie się na tej osobliwej widowni, obejrzy pierwsze sceny spektaklu, natychmiast namacalne staje się wrażenie nierealności (nie dla wszystkich jednak odczuwalne, bowiem można tę powieść odebrać jako przykład prozy klasycznej, mocno zakorzenionej w otaczającym nas świecie, z soczystymi opisami, które przywodzą na myśl Ulissesa Joyce'a). Niby wydarzenia z Suttree’ego dzieją się głównie na terenach miejskich (Knoxville, stan Tennessee), ale miasto zdaję się niekonkretne, jakby nadmiar szczegółów przywołał mroczny sen lub zmorę, która dość że wypacza konstrukcję budynków, to na dodatek z większości zwyczajnych obywateli czyni swe dzieci-widma, które przemykają gdzieś na pograniczu pola widzenia. Prawdziwi zdają się wyłącznie pijaczkowie, bezdomni, przestępcy, transwestyci, których spotyka Cornelius Suttree.
Tytułowy bohater, również prezentuje się konkretnie, aczkolwiek nie jest w pełni odporny na rozmywanie. Pierwszy przypadek rozpuszczania w otoczeniu musiał nastąpić w kilka miesięcy przed rozpoczęciem opowieści, kiedy to Cornelius wiódł standardowe rodzinne życie. Bolesna świadomość zatracania się w codzienności, w uciążliwych powtórzeniach, mogła przecież stanowić bodziec do porzucanie takiego trybu życia (prawdziwej motywacji nigdy jednak nie poznajemy). W treści książki znaleźć można przynajmniej trzy inne sytuacje tego typu: najpierw w scenie wędrówki przez zalesione, górskie tereny, gdzie natura próbuje wchłonąć Suttree’ego; następnie w trakcie pracy przy połowie małży, kiedy to bohater staje się ofiarą czegoś na kształt normalnego zatrudnienia i ukradkowego związku z nieletnią; w końcu, gdy wiąże się z piękną prostytutką, walczyć musi z miastem i jego pokusami. Ze wszystkich starć wychodzi obronną ręką, ale piętno będzie nosił już na zawsze, na wieki zostanie symulacją człowieka poszukującego właściwej drogi, który od dawana zna właściwy wybór lecz mimo tego wciąż szuka, aby później uciekać z przerażeniem.
Z tego powodu Suttree aż skrzy się od twórczej inwencji: powtarzalność sytuacyjna praktycznie nie istnieje (jeśli już, to zazwyczaj wiąże się z zupełnie nowym aspektem), a ilość wyjątkowych, zapadających w pamięć scen robi olbrzymie wrażenie. Powinny zadziałać nawet na te osoby, które dotychczas zarzucały powieściom McCarthy’ego nudę. Natomiast, jeśli ktoś pozostałby jednak nieczuły na fabularne zróżnicowanie, może liczyć na mocne wrażenia dzięki wyrazistym bohaterom, wspominanym transwestytom, pijaczkom, bezdomnym, przestępcom. Właśnie oni jawią się jako ludzie z krwi i kości, poprzez swoją wewnętrzną siłę, złość, poczucie humoru, zawsze gotowi podjąć walkę, nawet gdy mróz na dowrze, a przeciwnik ma przewagę liczebną. Jedynie śmierć może ich powstrzymać.
Od pewnego momentu widmo kostuchy zaczyna wisieć (niczym kościotrupie wahadło) nad Suttree’em i jego znajomkami. Raz za razem czytelnik staje się świadkiem przypadkowej śmierci jednego bądź dwóch, a i sam Suttree kilkukrotnie wymyka się jej cudem z rąk (zazwyczaj poświęcając kogoś w ofierze). Jednakże danse macabre McCarthy skutecznie maskuje przed odbiorcą, czasami intensywnością wydarzeń bieżących, innym razem humorem. Już w powieściach W ciemność, Dziecię boże, Krwawy południk i To nie jest kraj dla starych ludzi kilkoma fragmentami udowodnił, że ma niesamowity dryg do puentowania wydarzeń, nadawania im absurdalnego wydźwięku – w Suttree jest to najsilniej wyrażone, szczególnie postacią Harrogate’a (polecam uwadze m.in. afekt do arbuzów albo pierwszą rozmowę z więziennymi klawiszami). Niemniej karygodnym błędem jest zaufanie polskiemu wydawcy i uwierzenie, że to powieść zabawna. Na tle dorobku McCarthy’ego owszem, ale biorąc pod uwagę jak bardzo specyficzny to twórca, należy mieć na względzie, że humor to tylko maska, pewne odroczenie bólu, który nadejdzie kilka akapitów dalej.
Przez większość stron dominuje melancholia, prawie namacalne cierpienie, co czyni z Suttree’ego powieść trudną nie tylko w warstwie stylistycznej, ale też emocjonalnej. Słowa i sceny dobierane przez McCarthy’ego z łatwością omijają systemy obronne, ośrodki wyższego rzędu, po czym dobierają się do człowieka od podstaw, rozkładając go na czynniki pierwsze, rozpoczynając rewolucję na poziomie cząstek subatomowych. Chciałoby się później móc wpasować w poprzednią formę, ale nie ma takiej możliwości, zakończenie i pewien pies-symbol zamykają drogę powrotną, niemal jak tytułowe czarne psy z powieści McEwana. Jaźń, która złoży się od-nowa, będzie czymś zupełnie innym, mroczniejszym – bardziej świadomym.
Gabriel Augustyn