• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - recenzje

Czarnobiali

Czarnobiali czyli szkolna wprawka Cor­maca McCarthy’ego w tema­cie bozia ver­sus life seen as Kafka on whe­els roz­pi­sana na dwóch potęż­nych star­ców — Tommy’ego Lee Jonesa i Samu­ela L. Jack­sona. Zro­biona po tanio­ści, teatral­nie, w jed­nym pomiesz­cze­niu z bec­ke­tow­ska sce­no­gra­fią wyjętą ze śmiet­nika, cią­gnąca się przez pra­wie dwie godziny bru­tal­nych zbli­żeń na twa­rze i bez­ru­chu i czę­ściej wkur­wia­jąca, niż nie. Mimo tego wielka — na tyle, że po zoba­cze­niu spek­ta­klu, pomimo nad­ran­nej pory poczu­łem się zmu­szony do szyb­kiego prze­czy­ta­nia książki (70 stron w wor­dzie, szybko się czyta nawet z opa­da­ją­cymi powiekami).

A potem to już tro­chę spać nie mogłem. Bo po raz pierw­szy od dawna poczu­łem, że ktoś powy­cią­gał z mojej głowy parę myśli na temat wszech­świata, życia i całej reszty, które jak dotąd mia­łem za wła­sne i poukła­dał je na kształt Pierw­szej Ate­istycz­nej Czy­tanki, którą nale­ża­łoby obo­wiąz­kowo wci­skać każ­demu. Co może się zresztą oka­zać zgubne w skut­kach, ponie­waż cor­mac­kowy nihi­li­styczny ate­izm nie nie­sie abso­lut­nie żadnej pocie­chy, jest naj­prost­szą drogą do samo­bój­stwa. Od tego się zresztą wszystko zaczyna: nim zaczy­namy obser­wo­wać obu face­tów zamknię­tych w obskur­nej norze, gdzieś w nowo­jor­skim get­cie, jeden z pro­ta­go­ni­stów, Biały, pro­fe­sor nauk bli­żej nie­okre­ślo­nych, posta­na­wia wejść w czo­łowe zde­rze­nie z pocią­giem. Przed czym ratuje go Czarny, który sam o sobie mówi: I’m just a dumb coun­try nig­ger from Louisiana.

I wła­ści­wie już w pierw­szej sce­nie widać, że McCar­thy kręci sobie wygod­nego cho­choła, przy­go­to­wu­jąc grunt pod kla­syczny poje­dy­nek paca­nów: dur­nego katola z zatwar­dzia­łym nihi­li­stą. Na szczę­ście nie po to jest jed­nym z naj­bar­dziej cenio­nych ame­ry­kań­skich pisa­rzy, żeby na tym poprze­stać. Bo jed­nak jest tak, że moje czarne ate­istyczne ser­duszko przez więk­szość spek­ta­klu i książki stoi po stro­nie sfa­na­ty­zo­wa­nego Murzyna, który wie o życiu tyle, co w Biblii prze­czy­tał. Oczy­wi­ście — cool fac­tor Samu­ela L. Jack­sona jest zde­cy­do­wa­nie więk­szy niż Tommy’ego Lee, stąd łatwiej pod­ła­pać iden­ty­fi­ka­cję wła­śnie z nim, oczy­wi­ście, jego rola jest więk­sza, ma wię­cej szans by prze­ko­nać odbiorcę do swo­jego punktu widze­nia. I Samuel L. naprawdę poka­zuje co potrafi, wcie­la­jąc się w byłego ska­zańca, który ma na sumie­niu mię­dzy innymi poważne oka­le­cze­nie współ­więź­nia przy pomocy nogi sto­ło­wej, co zresztą było dla niego swego rodzaju epi­fa­nią i pierw­szym kro­kiem do boga. Opo­wiada tę histo­rię przez dobrych 10 minut, wzno­sząc się na mistrzow­skie wyżyny aktor­stwa i poka­zu­jąc czło­wieka, który WIERZY NAPRAWDĘ, w nie­sa­mo­wi­cie wia­ry­godny, prze­ko­nu­jący spo­sób. Po pro­stu chcesz, żeby wszy­scy katole, skoro już muszą wie­rzyć, byli przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia tak prze­ko­nu­jący, jak on.

No ale w końcu jesteś ate­istą, więc nie możesz nie przy­kla­snąć jed­noz­da­nio­wej reak­cji Białego:

“[It’s] The story of how a fel­low pri­so­ner became a crip­pled one-eyed hal­fwit so that you could find God”.

I tak to się toczy przez cały spek­takl. Naprze­ciw roz­en­tu­zja­zmo­wa­nego fana­tyka sie­dzi koleś, przy któ­rym Sar­tre z Cio­ra­nem wyglą­dają na uja­ra­nych piew­ców opty­mi­zmu, sie­dem­dzie­się­cio­kil­ku­letni facet, który jest samym mro­kiem, wcie­lo­nym NIE, SPIERDALAJ, nało­go­wym fanem śmierci. Postaci Jonesa nie da się polu­bić, przede wszyst­kim dla­tego, że zawsze mówi PRAWDĘ. Dokład­nie tę, któ­rej nie chce znać żaden wie­rzący. Wykłada Jack­so­nowi wszyst­kie pod­sta­wowe tru­izmy — że ist­nie­nie ludz­ko­ści nie ma sensu, że cier­pie­nie i egzy­sten­cja to syno­nimy, że kul­tura, która kie­dyś była w sta­nie nadać jakieś sensy naszym dzia­ła­niom, dawno się już zde­wa­lu­owała, że szczę­ście to nie­ist­nie­jąca abs­trak­cja. Nihi­lizm 101, upa­ko­wany w zgrabne, grze­cho­czące zda­nia McCarthy’ego. Postać abso­lut­nie genialna w swo­jej spój­no­ści i cał­ko­wi­cie nie do przy­ję­cia dla więk­szo­ści ludzi, ponie­waż ma dla nich tylko jedna ofertę: Zabij­cie się. Już, natych­miast. Zesta­wiona z fana­ty­kiem wypo­sa­żo­nym w o wiele wię­cej cech, które zwy­kło się przyj­mo­wać za pozy­tywne: pra­gnie­nie szczę­ścia, wolę walki i prze­trwa­nia, chęć zro­zu­mie­nia dru­giego czło­wieka, umie­jęt­ność cie­sze­nia się każ­dym gów­nem, jakie mu się trafi, miłość do gatunku ludz­kiego, jako pew­nej całości.

Mocno nie­równy poje­dy­nek. Do czasu. Bo finał jed­nak należy do nas. Tam wła­śnie poja­wia się kawa­łek, po któ­rym uwie­rzy­łem, że Cor­mack grze­bie mi tele­pa­tycz­nie w gło­wie — prze­piękna tyrada prze­ciwko naj­bar­dziej zje­ba­nemu kon­cep­towi, na jaki kie­dy­kol­wiek wpa­dła ludz­kość — prze­ciw życiu wiecz­nemu. Nie dalej jak rok temu, kłó­cąc się z moim ulu­bio­nym kato­li­kiem Bart­sem na Blog de Bart, poukła­da­łem sobie moją wła­sną nie­chęć do tej idei mniej wię­cej tak:

    Nie umiem sobie wyobra­zić [życia wiecz­nego], nawet się nie sta­ram, jak mnie kto pyta o wiecz­ność, to odsy­łam do joyce’a, u niego ptaszki kawa­łek wiecz­no­ści w dziób­kach nosiły i taka defi­ni­cja ‘w chuj długo’ mi wystar­cza. nie potra­fię sobie wyobra­zić ist­nie­nia poza cza­sem, bez odbioru prze­pły­wa­ją­cych minut, lat i eonów, bo za bar­dzo mi to przy­po­mina prze­cią­ga­jący się kosz­marne zej­ście po sze­ro­kiej ścieżce spida, pogo­nio­nej pół litrem, kiedy też całe rano sie­dzisz i się zasta­na­wiasz czy świat się jesz­cze kie­dyś zacznie ruszać. I boisz się że zacznie.

    Oferta, że teraz wzią­łeś, wyki­to­wa­łeś i przez resztę two­jego ist­nie­nia, czyli zawsze, będzie się w kółko działo to samo, to takie tro­chę zapro­sze­nie nie wprost do zosta­nia warzy­wem, nie chce się nawet nad tym zasta­na­wiać, mogę przy­jąć, że są ludzie, któ­rych to kręci, że ich świa­do­mość ist­nieje wiecz­nie, ja mojej jed­nak wola­ła­bym dać dych­nąć, nawet nie za bar­dzo bym chciał, żeby ktoś ze mnie zro­bił drugą Win­ter­mute czy innego hala9000.

    Zauważ, że te live fore­ver spro­wa­dza się tak wła­ści­wie do dwóch wybo­rów – albo tyrasz, albo wisisz gdzieś zawie­szony w jakiejś próżni, która spoko, podobno cię uszczę­śli­wia, ale ja w to jakoś nie wie­rzę, nie dociera do mnie, co w tym takiego faj­nego. nie pro­ściej po pro­stu przy­jąć, że i owszem bez­ruch, próż­nia, ale bez odczu­wa­nia, bez nara­ża­nia sie na jakieś tam bodźce – no bo ta świa­do­mość musi jakoś reago­wać – i wszystko koń­czy sie tutaj nor­mal­nie w ziemi, na tale­rzu roba­lom? Naprawdę aż tak cię korci spraw­dzać, jak to jest faj­nie byc jakimś tam elek­tro­nem, czy innym mini pier­wiast­kiem ducho­wym, który gdzieś tam popier­dala, bez pamięci o prze­szłym życiu i może jest i z niego jakiś glo­balny poży­tek, może lampy się od tego świecą, ale ty tak wła­ści­wie chuja z tego masz. Aż tak fajna jest ta per­spek­tywa, że spo­kój jest nie­osią­galny, ze zawsze coś musi się z tobą dziać? że nie możesz po pro­stu wziąć znik­nąć, prze­stać sobie tym wszyst­kim zawra­cać dupę?

    Na czym polega życie, masz oka­zję dowie­dzieć się tu i teraz i jak naj­bar­dziej, faj­nie sko­rzy­stać z takiej oferty i warto się jej trzy­mać wszyst­kimi zębami. Ale wcale nie wiem, czy wystar­cza ona do tego, żeby się upie­rać przy trwa­niu bez końca, nie­za­leż­nie od formy. Koniec jest temu wła­śnie fajny, ze daje jakąś moż­liwą do ogar­nię­cia per­spek­tywę, żyjesz ze świa­do­mo­ścią, że jak już polecą cre­ditsy z sound­trac­kiem, to nie ma już nic dalej, wszystko, co mia­łeś zoba­czyć, już zoba­czy­łeś, twój haj skor zależy tylko od cie­bie, a to, ze omi­ną­łeś hid­den bonusy to juz musisz sie z tym pogo­dzić, bo nie można wra­cać do sejwów.

    (…)

    to jest serio coś, czego się chyba jesz­cze nie udało wymy­ślić żadnej reli­gii z tych co koja­rzę, a żadnej nie koja­rzę za bar­dzo – co zro­bić, żeby te przy­szłe życia nie wyglą­dały, jak jakaś tele­no­wela, albo film przyrodniczy.

    to już serio wolę iść w jakiś poży­tek, nawieźć zie­mię, dokar­mić robac­two, niż żyć ze świa­do­mo­ścią, że led­wie się jedno skoń­czy i se powiem uf, albo oj kurwa, już?, to znów ktoś się będzie dopier­da­lał, żebym kicał po chmur­kach, dokła­dał do kotła, osią­gał har­mo­nię z mate­rią wszech­świata czy inny chuj.

    Spier­da­lać. Spo­kój ma być.

A Cor­mack zmie­ścił mniej wię­cej to samo w dużo mniej­szej ilo­ści znaków:

    WHITE (…) Well, here’s my news, Reve­rend. I yearn for the dark­ness. I pray for death. Real death. If I tho­ught that in death I would meet the people I’ve known in life I don’t know what I’d do. That would be the ulti­mate hor­ror. The ulti­mate despair. If I had to meet my mother again and start all of that all over, only this time without the pro­spect of death to look for­ward to? Well. That would be the final night­mare. Kafka on wheels.

    BLACK. Damn, Pro­fes­sor. You don’t want to see you own mama?

    WHITE. No. I don’t. I told you this would upset you. I want the dead to be dead. Fore­ver. And I want to be one of them. Except that of course you can’t be one of them. You can’t be one of the dead because what has no exi­stence can have no com­mu­nity. No com­mu­nity. My heart warms just thin­king about it. Silence. Black­ness. Alo­ne­ness. Peace. And all of it only a heart­beat away. (…) Show me a reli­gion that pre­pa­res one for death. For nothin­gness. There’s a church I might enter. Yours pre­pa­res one only for more life. For dre­ams and illu­sions and lies. If you could banish the fear of death from men’s hearts they wouldn’t live a day. Who would want this night­mare if not for fear of the next? The sha­dow of the axe hangs over every joy.

Jak reaguje na to fana­tyk, to już musi­cie zoba­czyć sami. Ja się poczu­łem nad wyraz dobrze, choć bynaj­mniej nie mam po dro­dze z główną tezą gło­szona przez Jonesa, ze jedy­nym wyj­ściem z tego ogól­nego fakapu kon­dy­cji ludz­kiej jest śmierć, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wie­rzę w to, że faj­ność samego faktu życia jest wystar­cza­jąca by się go trzy­mać ze wszyst­kich sił, nawet wtedy, albo i zwłasz­cza wtedy, gdy nie masz w per­spek­ty­wie 40 chu­tli­wych hurys, które będziesz musiał dymać przez wiecz­ność, czy udziału w Kon­kur­sach Pio­senki Aniel­skiej. Tego u Cor­macka nie ma, może dla­tego, że jest już stary i faj­ność po pro­stu mu zbrzy­dła. Nie mam oczy­wi­ście pew­no­ści, czy za parę lat nie zrobi mi się tak samo i też nie uznam, że kurs samo­bój­czy to jedyna droga do świę­tego spo­koju, ale raczej w to wąt­pię. 70 czy 80 lat życia to jed­no­cze­śnie tro­chę za mało, żeby się nim znu­dzić, a z dru­giej strony opty­malna ilość czasu, żeby nie zaczęło nas dogłęb­nie wkur­wiać. Co dzieje się potem, wiemy z prak­tycz­nie 100% pew­no­ścią: mrok, robale, cisza, więc przy­spie­sza­nie tego jest tro­chę bez sensu. Lepiej skon­cen­tro­wać się na tym, żeby przez te 80 lat tutaj było ci dobrze.

I to w sumie tyle reflek­sji po tym spek­ta­klu, który zabu­rzył mi gospo­darkę snem. Opła­cało się.

 

Marceli Szpak
Żródło

Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl