• News
  • Biografia
  • Książki
  • Fragmenty
  • Recenzje
  • Artykuły
  • Sztuki i scenariusze
  • Filmy
  • Galeria
  • Audiobooki
  • Wywiady
  • Audycje
  • Cytaty

polska strona autora


  • Wydania zagraniczne
  • Ciekawostki
  • Prace
  • Soundtracki
  • DVD
  • Facebook
  • Linki
  • Forum
  • Księga gości
  • Redakcja
  • Kontakt
  • Konkursy
  • Archiwum newsów

Książki











licznik odwiedzin:
Liczniki
Cormac McCarthy - recenzje

ZNIKĄD DO NIKĄD

Cor­mac McCarthy rządzi. I nie mam tutaj na myśli wyników jakiegoś dorocznego rankingu, w ramach którego wpły­wowe gremia i zal­o­gowani czytel­nicy wznoszą piramidę i na jej poszczegól­nych pię­trach osadzają swoich ulu­bieńców, a na samym czubku – naju­lu­bieńszego z ulu­bionych, faraona frazy.

Olać rankingi. Raz, że kon­struowanie takowych powoduje, iż olimpi­jski pent­house okupują zmurszali klasycy i pro­du­cenci bez­piecznych hitów, a dwa, że w ten niedorzeczny sposób zamula się odbiór lit­er­atury. W której istot­ności i piękna nie da się wyrazić za pomocą liczb, miar i wag. U mnie o tym, czy powieść jest POWIEŚCIĄ, a nie tylko pro­fesjon­al­nie skro­jonym pro­duk­tem, decy­duje to, co czuję po jej zamknię­ciu. Piecze­nie w duszy. Amfe­t­a­minowy błysk w mózgu. Prag­nie­nie wkręce­nia tej książki wszys­tkim innym ludziom na planecie. Mar­gin­esy inkrus­towane inter­punkcyjnymi znakami emocji – grafi­towy szlak rozkrę­ca­jącej się cieka­wości i satys­fakcji. Oto wymierne dowody na to, że lek­tura była przeży­ciem. Na nic się zdają efek­towne blurby, pod­kast­ing auto­ry­tetów, laury z pię­cioma zerami po przecinku, gdy tekst nie dzi­ała i nie tnie. Jest pier­dol­nię­cie, albo bo go nie ma. U McCarthy’ego zawsze jest.

Dlat­ego Cor­mac McCarthy przo­duje w tej klasy­fikacji – na tyle wid­mowej, że nie wydrukuje jej żadna gazeta i na tyle mate­ri­al­nej, że naprawdę jest o czym mówić – w której liczą się efekty uboczne pro­cesu czy­ta­nia. W której o wysok­iej loka­cie przesądzają zda­nia wrzepi­one w ciebie na stałe, wraca­jące przed snem obrazy, te ruchome freski o prze­mocy, która zer­wała się z łańcucha i kąsa, posta­cie będące wcie­le­niem zła, typy nie z ludzkiego chowu, ale wprost z jakiejś trans­genicznej uprawy. Zna­jdź­cie mi takiego śmiałka, który tuż po kon­tak­cie z „Krwawym połud­nikiem” rozsiądzie się w fotelu i spałaszuje ofertę pro­gramową TVN, po „Drodze” nie spo­jrzy z obawą na chłopców igra­ją­cych na pla­cyku, po „To nie jest kraj dla starych ludzi” nie pod­skoczy na dźwięk słowa „aqua”, a po „Strażniku sadu” nie będzie omi­jał sze­roki kołem zapuszc­zonych ogrodowych basenów, kadzi z warstwą rzęsy grubą na palec, wypchanych kon­tenerów. Przy­goda z McCarthym nie kończy się wraz z prze­jechaniem tabliczki z napisem „the end” na ostat­niej stronie. Jego dzi­ałanie trwa jeszcze długo. To jak infekcja, wpuszcze­nie do krwio­biegu toksyny, która, co prawda, nie zabija, ale co i rusz demoluje orga­nizm, nie daje o sobie zapom­nieć. Tylko nieliczni spośród pis­arzy są aż tak biegli w swoim rzemiośle – i dys­ponują aż tak wyjątkowym darem – że podobna sztuka wychodzi im nie od przy­padku, ale seriami.

data/media/portfolio/outer dark_small.jpg

„W ciem­ność” to chrono­log­icznie druga powieść w dorobku Cor­maca McCarthy’ego. I podob­nie jak w swoim debi­u­cie, „Strażniku sadu”, oraz w prze­waża­jącej więk­szości dzieł po, tak i tutaj autor nie stawia sobie za punkt hon­oru wygen­erowa­nia zaw­iłej wielopoziomowej fabuły i zalud­nienia jej dziesiątkami charak­terów. Nie, w intry­dze McCarthy jest min­i­mal­istą. Odpuszcza sobie mno­gość wątków, ponad którą przed­kłada moc wyrazu. Trady­cyjnie też buduje akcję wzdłuż i wokół drogi, na którą wypuszcza swoich bohaterów.

Powo­dem dla którego Culla Home i Rinthy ruszają w niekończącą się podróż jest dziecko. Chłopczyk poczęty z ich kazirod­czego związku. Culla, chcąc zataić przed światem prawdę o swoim wys­tępku, chwilę po porodzie odbiera malca matce i zostawia go w lesie na – jak mniema – pewną zgubę. Staje sie jed­nak inaczej. Na kwilące dziecko zwraca uwagę dru­ciarz, jed­noosobowa wędru­jąca inic­jatywa „kupno-sprzedaż”, który zabiera dziecko ze sobą i odd­ala się w niez­nanym kierunku. Jego tropem podąży Rinthy, jej zaś Culla. Ją przed siebie gna instynkt macierzyński, pier­wotna nieprzekładalna na mowę siła, która nakazuje tej ubo­giej, słabej, kruchej kobiecie bez waha­nia uciec z domu i w poje­dynkę zapuś­cić się w głąb dziczy. Jego – lęk o siostrę i wyrzuty sumienia.  

Nie wiedzie im się na trasie. Dokąd­kol­wiek by nie trafili, to wszędzie zaz­nają upoko­rzeń i stra­chu. Nikt im pomóc nie chce i nie pomaga. Bliźni są albo zajęci włas­nym zno­jem, albo też trak­tują spotkanie z nimi jako szansę na niezły wałek i zgodze­nie na własny użytek taniej siły roboczej. Ameryka opisana w „W ciem­ność” – Ameryka początku XX wieku – to nie jest gościnny kraj. Rozrzu­cone na gigan­ty­cznej przestrzeni osady i niewielkie miasteczka, opuszc­zone osiedla, martwe pola, zru­jnowane chaty, z których zwiały nawet duchy, a jedyne co możesz w nich zas­tać, to spróch­ni­ałe meble i wypreparowane kości. Ziemia nie tyle jałowa, co obo­jętna wobec tych, którzy po niej stąpają.

Mało tego, że nikt nie idzie w sukurs Rinthy i Culli, to jeszcze o krok od nich, cza­sem za ich ple­cami, a niekiedy wyprzedza­jąc ich o dzień lub dwa drogi, przemieszcza się demon­iczna prz­er­aża­jąca trójka mężczyzn, ein­satz­grup­pen z piekła, tri­ada wyrzutków, która łupi i mor­duje każdego kto wpad­nie im w łapy. Del­e­gacja istot z jakiegoś innego porządku, odwró­conego ładu, gdzie litość nie znaczy nic, a obow­iązu­jącą religią jest sadyzm, za którą ciąg­nie się krwawa smuga, która w płowym kra­jo­bra­zie połud­niowego stanu wypala długą na kilka­dziesiąt kilo­metrów pręgę. Wszyscy oni – łącznie z dru­cia­rzem – wpadną na siebie w prze­j­mu­ją­cym finale. Prze­dostatni rozdział „W ciem­ność”, gdy wokół ogniska zbiorą się najważniejsze fig­ury tej posęp­nej story, by dopełnić to, co zostało im przez­nac­zone, jest jed­nym z najbardziej okrut­nych kawałków lit­er­atury, jakie dotąd przeczy­tałem. Te pół­torej strony o ziszcza­ją­cym się fatum i jego tro­feach, dawkowane w bez­namięt­nej nat­u­ral­isty­cznej manierze, wnika­jące w świado­mość jak gaz, wkłuwa­jące się z wolna w oczy niczym w jakiejś wyrafi­nowanej chińskiej tor­turze, to świadectwo i geniuszu Cor­maca McCarthyego, i niesłab­ną­cych możli­wości literek w przed­mio­cie pozyski­wa­nia abso­lutu i zadawa­nia bólu.

McCarthy jak zwykle odmawia dostępu do psy­che swoich postaci – zarówno tych głównych, jak i pobocznych – o ich motywac­jach, wyb­o­rach, przymio­tach charak­teru dowiadu­jemy się z opisu czyn­ności jakie wykonują, stanu garder­oby, kon­torsji i tych rozkawałkowanych komu­nikatów, które niekiedy wymieni­ają między sobą. McCarthy nie oce­nia i nie ułatwia sprawy odbior­com. W przestrzeni, którą wykre­ował na kar­tach swoich powieści nie ma miejsca na proste jed­noz­naczne werdykty i łatwy rozdział czerni i bieli. „Nawet wąż nie jest całkiem zły. Węże też są potrzebne.” U niego jag­nięta polegują z lwami w tym samym kojcu – i nie jest wcale powiedziane, że w ostate­cznym rachunku okażą się niewinne i lepsze.

Co jeszcze zwraca uwagę, a co da się zauważyć i odno­tować dopiero po zapoz­na­niu się z całoś­cią twór­c­zości Cor­maca McCarthy’ego, to to, że, nie­jako przy okazji reje­strowa­nia spraw wyższego rzędu, pisze on kon­sek­went­nie his­torię społeczną Stanów Zjed­noc­zonych. I jest to wykład­nia, która radykalnie odb­iega od tego efek­townego pijaru, którym jesteśmy tuczeni od dekad. U niego nie ma spek­taku­larnych karier od zera do kap­i­tal­isty­cznego arys­tokraty, nie ma błyskotli­wych awan­sów, rodzin­nych for­tun przepły­wa­ją­cych z pokole­nia na pokole­nie, rumi­anych patrycjuszy, którzy dbają o wychowanie i edukację swoich latorośli. Cor­mac McCarthy pod­waża ofic­jalną pro­pa­gandę i udziela głosu wyk­luc­zonym, zepch­nię­tym na mar­gines, oszukanym. Czy są to nomadzi z połowy dziewięt­nastego wieku, jak w „Krwawym połud­niku”, sieroty i ban­ici ima­jący się bandy­ck­iego fachu, czy najem­nicy szuka­jący jakiegokol­wiek zaję­cia, a w des­per­acji się­ga­jący po szmugiel i kradzieże, jak w „Strażniku sadu”, czy też białe śmiecie z przy­czep i meksykańscy emi­granci opisani w „To nie jest kraj dla starych ludzi”, to jest to zawsze jedna i ta sama grupa oby­wa­teli, najniższa kasta, nieu­mo­cow­ana, dry­fu­jąca, wprzęg­nięta w kierat następu­ją­cych po sobie mechan­icznie pór roku, wydana na pokusę zbrodni i patologii.

Nie inaczej jest w „W ciem­ność” – opowieści o żyją­cym w nędzy rodzeńst­wie, które błąka się po krainie, w której nie funkcjonują żadne trwałe instancje, ośrodki ofic­jal­nej władzy, ostoje spraw­iedli­wości. Miejsce bez państwa i boga, gdzie znakomi­cie za to pros­pe­rują fałszywi nami­est­nicy wszelkiej maści, samozwańczy kapłani, orga­ni­za­torzy niele­gal­nych obrząd­ków, mści­ciele z włas­nego nadania.

Ta powieść jest także świetną okazją, by zaob­ser­wować jak krys­tal­i­zowała się poe­t­yka Cor­maca McCarthy’ego. Jak w prze­ciągu wielu lat pisa­nia rodził się jego niepow­tarzalny styl, łuszczył się, kon­den­sował i gubił zbędne ele­menty – a tych jeszcze niemało w „Strażniku sadu” i w „W ciem­ność” właśnie – by osiągnąć laserową pre­cyzję języka „Drogi”.  

„W ciem­ność” to rzecz piękna i mądra. Piękna, bo w piękny sposób ukazuje naturę w stanie dzikim, czystym i nieskalanym budu­ją­cymi przeeste­ty­zowanymi kliszami – w uję­ciu McCarthy’ego to ogromna fab­ryka, w której pow­stają najbardziej dzi­wne i urzeka­jące stworzenia, a zarazem pracu­jąca pełną parą przetwór­nia, bez mrug­nię­cia mieląca swoje potomstwo. Całodobowa stacja utyl­izu­jąca ludzi, zwierzęta, rośliny. Mądra zaś dlat­ego, że bez mor­al­i­zowa­nia i tanich ckli­wych sztuczek ujmuje się za tymi, których pozbaw­iono głosu, upom­ina się o to zapom­ni­ane plemię bękartów, niech­cianych, odlud­ków, łajz, tułaczy. O tych, co nie maja nic. Którym została jedynie ciągła dys­lokacja znikąd do nikąd. 

 

Łukasz Najder

Źródło: Blog Autora

Podziel się |

© Cormac McCarthy

info@cormacmccarthy.pl