ZNIKĄD DO NIKĄD
Cormac McCarthy rządzi. I nie mam tutaj na myśli wyników jakiegoś dorocznego rankingu, w ramach którego wpływowe gremia i zalogowani czytelnicy wznoszą piramidę i na jej poszczególnych piętrach osadzają swoich ulubieńców, a na samym czubku – najulubieńszego z ulubionych, faraona frazy.
Olać rankingi. Raz, że konstruowanie takowych powoduje, iż olimpijski penthouse okupują zmurszali klasycy i producenci bezpiecznych hitów, a dwa, że w ten niedorzeczny sposób zamula się odbiór literatury. W której istotności i piękna nie da się wyrazić za pomocą liczb, miar i wag. U mnie o tym, czy powieść jest POWIEŚCIĄ, a nie tylko profesjonalnie skrojonym produktem, decyduje to, co czuję po jej zamknięciu. Pieczenie w duszy. Amfetaminowy błysk w mózgu. Pragnienie wkręcenia tej książki wszystkim innym ludziom na planecie. Marginesy inkrustowane interpunkcyjnymi znakami emocji – grafitowy szlak rozkręcającej się ciekawości i satysfakcji. Oto wymierne dowody na to, że lektura była przeżyciem. Na nic się zdają efektowne blurby, podkasting autorytetów, laury z pięcioma zerami po przecinku, gdy tekst nie działa i nie tnie. Jest pierdolnięcie, albo bo go nie ma. U McCarthy’ego zawsze jest.
Dlatego Cormac McCarthy przoduje w tej klasyfikacji – na tyle widmowej, że nie wydrukuje jej żadna gazeta i na tyle materialnej, że naprawdę jest o czym mówić – w której liczą się efekty uboczne procesu czytania. W której o wysokiej lokacie przesądzają zdania wrzepione w ciebie na stałe, wracające przed snem obrazy, te ruchome freski o przemocy, która zerwała się z łańcucha i kąsa, postacie będące wcieleniem zła, typy nie z ludzkiego chowu, ale wprost z jakiejś transgenicznej uprawy. Znajdźcie mi takiego śmiałka, który tuż po kontakcie z „Krwawym południkiem” rozsiądzie się w fotelu i spałaszuje ofertę programową TVN, po „Drodze” nie spojrzy z obawą na chłopców igrających na placyku, po „To nie jest kraj dla starych ludzi” nie podskoczy na dźwięk słowa „aqua”, a po „Strażniku sadu” nie będzie omijał szeroki kołem zapuszczonych ogrodowych basenów, kadzi z warstwą rzęsy grubą na palec, wypchanych kontenerów. Przygoda z McCarthym nie kończy się wraz z przejechaniem tabliczki z napisem „the end” na ostatniej stronie. Jego działanie trwa jeszcze długo. To jak infekcja, wpuszczenie do krwiobiegu toksyny, która, co prawda, nie zabija, ale co i rusz demoluje organizm, nie daje o sobie zapomnieć. Tylko nieliczni spośród pisarzy są aż tak biegli w swoim rzemiośle – i dysponują aż tak wyjątkowym darem – że podobna sztuka wychodzi im nie od przypadku, ale seriami.
„W ciemność” to chronologicznie druga powieść w dorobku Cormaca McCarthy’ego. I podobnie jak w swoim debiucie, „Strażniku sadu”, oraz w przeważającej większości dzieł po, tak i tutaj autor nie stawia sobie za punkt honoru wygenerowania zawiłej wielopoziomowej fabuły i zaludnienia jej dziesiątkami charakterów. Nie, w intrydze McCarthy jest minimalistą. Odpuszcza sobie mnogość wątków, ponad którą przedkłada moc wyrazu. Tradycyjnie też buduje akcję wzdłuż i wokół drogi, na którą wypuszcza swoich bohaterów.
Powodem dla którego Culla Home i Rinthy ruszają w niekończącą się podróż jest dziecko. Chłopczyk poczęty z ich kazirodczego związku. Culla, chcąc zataić przed światem prawdę o swoim występku, chwilę po porodzie odbiera malca matce i zostawia go w lesie na – jak mniema – pewną zgubę. Staje sie jednak inaczej. Na kwilące dziecko zwraca uwagę druciarz, jednoosobowa wędrująca inicjatywa „kupno-sprzedaż”, który zabiera dziecko ze sobą i oddala się w nieznanym kierunku. Jego tropem podąży Rinthy, jej zaś Culla. Ją przed siebie gna instynkt macierzyński, pierwotna nieprzekładalna na mowę siła, która nakazuje tej ubogiej, słabej, kruchej kobiecie bez wahania uciec z domu i w pojedynkę zapuścić się w głąb dziczy. Jego – lęk o siostrę i wyrzuty sumienia.
Nie wiedzie im się na trasie. Dokądkolwiek by nie trafili, to wszędzie zaznają upokorzeń i strachu. Nikt im pomóc nie chce i nie pomaga. Bliźni są albo zajęci własnym znojem, albo też traktują spotkanie z nimi jako szansę na niezły wałek i zgodzenie na własny użytek taniej siły roboczej. Ameryka opisana w „W ciemność” – Ameryka początku XX wieku – to nie jest gościnny kraj. Rozrzucone na gigantycznej przestrzeni osady i niewielkie miasteczka, opuszczone osiedla, martwe pola, zrujnowane chaty, z których zwiały nawet duchy, a jedyne co możesz w nich zastać, to spróchniałe meble i wypreparowane kości. Ziemia nie tyle jałowa, co obojętna wobec tych, którzy po niej stąpają.
Mało tego, że nikt nie idzie w sukurs Rinthy i Culli, to jeszcze o krok od nich, czasem za ich plecami, a niekiedy wyprzedzając ich o dzień lub dwa drogi, przemieszcza się demoniczna przerażająca trójka mężczyzn, einsatzgruppen z piekła, triada wyrzutków, która łupi i morduje każdego kto wpadnie im w łapy. Delegacja istot z jakiegoś innego porządku, odwróconego ładu, gdzie litość nie znaczy nic, a obowiązującą religią jest sadyzm, za którą ciągnie się krwawa smuga, która w płowym krajobrazie południowego stanu wypala długą na kilkadziesiąt kilometrów pręgę. Wszyscy oni – łącznie z druciarzem – wpadną na siebie w przejmującym finale. Przedostatni rozdział „W ciemność”, gdy wokół ogniska zbiorą się najważniejsze figury tej posępnej story, by dopełnić to, co zostało im przeznaczone, jest jednym z najbardziej okrutnych kawałków literatury, jakie dotąd przeczytałem. Te półtorej strony o ziszczającym się fatum i jego trofeach, dawkowane w beznamiętnej naturalistycznej manierze, wnikające w świadomość jak gaz, wkłuwające się z wolna w oczy niczym w jakiejś wyrafinowanej chińskiej torturze, to świadectwo i geniuszu Cormaca McCarthyego, i niesłabnących możliwości literek w przedmiocie pozyskiwania absolutu i zadawania bólu.
McCarthy jak zwykle odmawia dostępu do psyche swoich postaci – zarówno tych głównych, jak i pobocznych – o ich motywacjach, wyborach, przymiotach charakteru dowiadujemy się z opisu czynności jakie wykonują, stanu garderoby, kontorsji i tych rozkawałkowanych komunikatów, które niekiedy wymieniają między sobą. McCarthy nie ocenia i nie ułatwia sprawy odbiorcom. W przestrzeni, którą wykreował na kartach swoich powieści nie ma miejsca na proste jednoznaczne werdykty i łatwy rozdział czerni i bieli. „Nawet wąż nie jest całkiem zły. Węże też są potrzebne.” U niego jagnięta polegują z lwami w tym samym kojcu – i nie jest wcale powiedziane, że w ostatecznym rachunku okażą się niewinne i lepsze.
Co jeszcze zwraca uwagę, a co da się zauważyć i odnotować dopiero po zapoznaniu się z całością twórczości Cormaca McCarthy’ego, to to, że, niejako przy okazji rejestrowania spraw wyższego rzędu, pisze on konsekwentnie historię społeczną Stanów Zjednoczonych. I jest to wykładnia, która radykalnie odbiega od tego efektownego pijaru, którym jesteśmy tuczeni od dekad. U niego nie ma spektakularnych karier od zera do kapitalistycznego arystokraty, nie ma błyskotliwych awansów, rodzinnych fortun przepływających z pokolenia na pokolenie, rumianych patrycjuszy, którzy dbają o wychowanie i edukację swoich latorośli. Cormac McCarthy podważa oficjalną propagandę i udziela głosu wykluczonym, zepchniętym na margines, oszukanym. Czy są to nomadzi z połowy dziewiętnastego wieku, jak w „Krwawym południku”, sieroty i banici imający się bandyckiego fachu, czy najemnicy szukający jakiegokolwiek zajęcia, a w desperacji sięgający po szmugiel i kradzieże, jak w „Strażniku sadu”, czy też białe śmiecie z przyczep i meksykańscy emigranci opisani w „To nie jest kraj dla starych ludzi”, to jest to zawsze jedna i ta sama grupa obywateli, najniższa kasta, nieumocowana, dryfująca, wprzęgnięta w kierat następujących po sobie mechanicznie pór roku, wydana na pokusę zbrodni i patologii.
Nie inaczej jest w „W ciemność” – opowieści o żyjącym w nędzy rodzeństwie, które błąka się po krainie, w której nie funkcjonują żadne trwałe instancje, ośrodki oficjalnej władzy, ostoje sprawiedliwości. Miejsce bez państwa i boga, gdzie znakomicie za to prosperują fałszywi namiestnicy wszelkiej maści, samozwańczy kapłani, organizatorzy nielegalnych obrządków, mściciele z własnego nadania.
Ta powieść jest także świetną okazją, by zaobserwować jak krystalizowała się poetyka Cormaca McCarthy’ego. Jak w przeciągu wielu lat pisania rodził się jego niepowtarzalny styl, łuszczył się, kondensował i gubił zbędne elementy – a tych jeszcze niemało w „Strażniku sadu” i w „W ciemność” właśnie – by osiągnąć laserową precyzję języka „Drogi”.
„W ciemność” to rzecz piękna i mądra. Piękna, bo w piękny sposób ukazuje naturę w stanie dzikim, czystym i nieskalanym budującymi przeestetyzowanymi kliszami – w ujęciu McCarthy’ego to ogromna fabryka, w której powstają najbardziej dziwne i urzekające stworzenia, a zarazem pracująca pełną parą przetwórnia, bez mrugnięcia mieląca swoje potomstwo. Całodobowa stacja utylizująca ludzi, zwierzęta, rośliny. Mądra zaś dlatego, że bez moralizowania i tanich ckliwych sztuczek ujmuje się za tymi, których pozbawiono głosu, upomina się o to zapomniane plemię bękartów, niechcianych, odludków, łajz, tułaczy. O tych, co nie maja nic. Którym została jedynie ciągła dyslokacja znikąd do nikąd.
Łukasz Najder
Źródło: Blog Autora